Malownicza droga na południe z małymi wiejskimi świątyniami, przydrożne stragany z trzciną cukrową i dyniami, most z rodzinką makaków. Wspomnienia odżyły...
Na noc tradycyjnie zatrzymaliśmy się w Thakek, a wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej.
Na południu najpierw zatrzymaliśmy się w Pakxe, drugim co do wielkości mieście Laosu. Jako że wyjazd wakacyjny połączyliśmy z biznesowymi spotkaniami potrzebowaliśmy zostać tu na jedną noc.
Wieczorem pokręciliśmy się po mieście, odwiedziliśmy też tutejszy Night Market, gdzie Łukasz wybierał młode pędy bambusa a Misia przeżyła spotkanie pierwszego stopnia z malutkimi kaczuszkami ;)
Ten pałac to nie muzeum ani opera, to nowa, prywatna rezydencja właścicielki firmy produkującej kawę i herbatę...
W hotelowym lobby zwracały uwagę monumentalne, rzeźbione meble z drewna różanego.
O umówionej godzinie do przystani w Champasak przypłynęła hotelowa łódź (a właściwie 2 łodzie połączone drewnianym pokładem) i zabrała nas na wyspę Don Daeng.
Na wyposażeniu promu są foteliki i parasole.
Dobiliśmy do plaży, na której czekał na nas i bagaże tok-tok z przyczepką.
La Folie Lodge jest jedynym hotelem na wyspie, prócz niego znajduje się tu kilka wiosek i pola ryżowe. No i cudna, szeroka, piaszczysta plaża, dzięki której można się poczuć trochę jak nad morzem :)
Woda w Mekongu przejrzysta i ciepła, sama radość w pluskaniu się w niej
Hotel składa się z drewnianych domków położonych w linii rzeki w bujnym ogrodzie oraz restauracji z miejscową i międzynarodową kuchnią.
Mała Syrenka w swoim żywiole ;)
Kolejnego dnia postanowiliśmy zrobić wycieczkę na nieodległy Bolaven Plateau, żeby zwiedzić jego północny rejon, którego nie odwiedziliśmy poprzednio. Płaskowyż, wznoszący się na ponad 1.300 m.n.p.m. obfituje w rzeki i malownicze wodospady.
Tad Lo
Kaskadowy Tad Hang z rybakiem zarzucającym sieci
Wysepka z restauracją, na którą dopływa się własnoręcznie przeciąganą tratwą.
W oczekiwaniu na obiad w cieniu bananowców.
A to już z powrotem w Champasak, czekamy na łódź
Sielskie klimaty w hotelowym ogrodzie. Błoga cisza, mało ludzi...
Water buffalo czyli bawół wodny (indyjski). Nie czułam się zbyt pewnie podchodząc do nich, żeby zrobić zdjęcia, miały coś takiego w postawie, co kazało trzymać dystans... ;)
Ach te śniadania...
Wysepka ma 9 km długości a hotel oferuje rowery, żal było nie skorzystać, wybraliśmy się więc na objazd wyspy.
Plaża na północnym cyplu robi wrażenie nadmorskiej ze swoim jasnym, miałkim piaskiem.
Łukasz po objeździe wyspy w kąpielówkach i klapkach, z Misią na bagażniku, musiał się długo regenerować... ;)
Pochmurny poranek ostatniego dnia i kawa z widokiem. Chmury schodziły coraz niżej, nie wróżyło to ładnej pogody...
Przy śniadaniu zaczęło lać, zdecydowaliśmy się więc ewakuować z wyspy przy pierwszej przerwie w ulewie...
W oczekiwaniu...
Pamiątkowy bawół wodny z wyspy.
Ruszamy w drogę powrotną. Chmury widowiskowo snuły się po wierzchołkach wzgórz.
Deszcz gonił nas i dopadł w końcu przed Savannakhet, gdzie zrobiliśmy przerwę w podróży.
Kościółek ze stadem ptaków latających pod sufitem
No i nasze ulubione muzeum ;) Wiele się tu nie zmieniło, tylko Misia urosła...