Misia wyglądała ze swoim plecakiem jak mały spadochroniarz.
O tej porze roku morze Andamańskie nie należy do spokojnych. Od maja do października na zachodnim wybrzeżu wyspy szaleją wysokie fale nie sprzyjające pływaniu. Za to wygląda pięknie :)
Jak się okazało, Misi wysoka fala nie przeszkadzała w wodnych igraszkach, wręcz przeciwnie, dawała się jej turbować i przelewać nad głową i nie chciała wyjść z wody...
W końcu wywabiliśmy ją z morza obietnicą przejażdżki do Muzeum Muszli Morskich. Misia jest zapaloną zbieraczką kamieni i muszli, gdy usłyszała, że na Phuket znajduje się takie muzeum natychmiast chciała tam pojechać.
Byliśmy zachwyceni urodą i różnorodnością muszli. Istne dzieła sztuki naturalnej. Nie mogłam przestać robić zdjęć...
Tego dnia wakacyjny must have - dmuchany flaming- został zakupiony przez Olę. Dobrze, że to ona wybierała, Mimi miała chrapkę na co innego... :o
Punkt widokowy z pejzażem południowo - zachodnich plaż wyspy.
O zachodzie słońca naszą Mała Syrenkę znów ciągnęło do morza.
Kolejnego dnia morze było trochę spokojniejsze i została wywieszona niebieska flaga.
Łukasz zmierzył się z falami.
Misia nie rozstawała się ze swoim muszlowym naszyjnikiem, pamiątką z muzeum.
A Ola z okularami i cieniem ;)
Ale nie zamierzaliśmy się tu zasiedzieć, w planach mieliśmy odwiedzenie wschodniego wybrzeża wyspy i popłynięcie dalej na wschód, na niewielką wysepkę Koh Yao Yai.
W tym celu przejechaliśmy do Phuket Town i dalej do przystani, skąd odpływały łodzie na wyspę. Mierzyliśmy w tradycyjną lokalną łódź, long tail boat, ale niestety odpływała tylko jedna dziennie i już popłynęła, musieliśmy więc zadowolić się nowoczesną motorówką.
Główny środek transportu na wyspie.
Phuket Town
Zapakowaliśmy się na dziób i w drogę.
Koh Yao Yai to większa siostra Koh Yao Noi, na której byłyśmy dwa lata wcześniej z Dominiką. Jeszcze mniej turystyczna, zachowała autentyczny klimat z czasów sprzed epoki galopującej ekspansji turystyki. Niewielka przystań, droga biegnąca dookoła z domami mieszkańców i gdzieniegdzie rozrzucone hotele.
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy wart jest opisania bo stanowił sam w sobie małą nadmorską osadę, z dziesięcioma bambusowymi chatkami wśród bananowców i palm kokosowych, restauracją serwującą jak zwykle pyszną tajską kuchnię i tarasem do oglądania wschodów słońca.
Kto by się tu spodziewał wanny z hydromasażem i widokiem?
Było tam tak sielsko jak sielsko może być w takim miejscu. Morze, jako że byliśmy teraz na wschodnim wybrzeżu, było zupełnie inne, płaskie, z bardzo wysokimi pływami. Wieczorami woda oddalała się odsłaniając plażę, rano przychodziła i wręcz przelewała się przez murek do ogrodu.
Tu dla odmiany można było popływać, wpław, na desce z wiosłem lub... na różowym flamingu.. ;)
Dla każdego coś dobrego
Amatorów flaminga było wielu
Zachwycona Mimi, korzystając z odpływów powiększała swoją kolekcję, ganiając się po piasku
z mieszkającymi tu w dużej ilości krabami.
Nadszedł czas, gdy trzeba się było jednak wydostać z tej oazy spokoju i wrócić do cywilizacji. Wzięliśmy łódź powrotną na Phuket i tym razem zadekowaliśmy się na północnym -zachodzie wyspy, blisko lotniska.
Na Phuket powitały nas znów fale.
Kolacja z ukochanym na plaży o zachodzie słońca...Istna sielanka ;)
Park Narodowy Sirinath, na terenie którego się znajdowaliśmy, postanowiliśmy zwiedzić na rowerach oferowanych przez nasz hotel. Skierowaliśmy się na Monkey Beach (Małpią Plażę) ale spotkaliśmy tam tylko jedną małpkę zwisającą z drzewa. Zabraliśmy ją ze sobą na pamiątkę :)
Było jak zawsze w Tajlandii - fanthaistycznie!