Były odwiedziny u rodziny, spotkania, wycieczki i zwiedzanie.
Tym razem poleciałyśmy liniami Qatar Airways, z krótkim przystankiem w Doha. Był to nasz pierwszy lot do Polski bez noclegu po drodze i dziewczyny zniosły go całkiem nieźle.
Następnego dnia po przylocie ruszyliśmy całą ekipą z Warszawy na Mazury, Mazury, Mazury... Ale nie pływaliśmy łajbą z tektury. Ruciane Nida było naszą bazą wypadową i powitało nas deszczem.
Pogoda na szczęście szybko się zmieniła i mogliśmy podziwiać okolice naszego domu w pełnej krasie...
i cieszyć się ze spotkania.
Następnego dnia Kormoranem ruszyliśmy na rejs po jeziorze Nickim.
Atrakcje wspinaczkowe parku linowego dla chętnych.
Gry i zabawy na świeżym powietrzu.
Oli wciąż było zimno, faktycznie oziębiło się znacznie w ciągu tego tygodnia.
Kolejny rejs, tym razem do Mikołajek. Można się było poczuć jak na kultowym "Rejsie" Marka Piwowskiego, towarzystwo na pokładzie po krótkim czasie rozśpiewał się i rozbawiło na całego...
Postój w Mikołajkach i w drogę powrotną..
Kolejna wycieczka zaprowadziła nas do Galindii. Jest to malowniczy kompleks hotelowy utrzymany w oryginalnej konwencji starodawnego grodu Galindów, takich naszych miejscowych mazurskich Wikngów...
Na posesję obok naszego domu co rano bladym świtem przylatywała para żurawi i budziła nas swym przenikliwym klangorem.
Po powrocie do Warszawy nadrabiałyśmy zaległości rodzinne.
Odwiedziłyśmy babcie - prababcie Anię, którą odnalazłyśmy w świetnej formie.
Zostawiłam dziewczyny w Warszawie, żeby dziadkowie mogli się jeszcze nimi nacieszyć i pojechałam sama do Krakowa, pogrzać się przy domowym ognisku i znów nadrabiać zaległości towarzyskie.
Dziewczynki doleciały do mnie same.
Krakowskie atrakcje dla Misi.
Malownicze Przegorzały...
i Bielany.
Juniorski międzynarodowy slalom kajakowy na Bielanach.
Odwiedzinki u rodzinki.
Spływ przełomem Dunajca w Pieninach.
Nasza piękna Złotoryjka.
Nad Zalewem.
Eksperymentalne homemade sushi już w Krakowie.
A potem ruszyłyśmy w drogę powrotną, krótki przystanek w Warszawie, dziewczyny znów wskoczyły na liny...
a my wyskoczyłyśmy na miasto. Do zobaczenia!