Muang Fuang to prowincja leżąca niecałe 150 km na północny zachód od stolicy. Wybraliśmy się tam na weekend ze Stefanem i jego przybranym laotańskim synem Adamem.
Stefan zareklamował nam tą okolicę jako Vang Vieng 50 lat temu, czyli bez turystów, hoteli, z dziewiczą przyrodą i malowniczymi wzgórzami - skałami nad piękną wartką rzeką Nam Lik. I dokładnie tak było.
i mostek.
Tymczasem na brzegu Adam, który okazał się być świetnym kucharzem już rozpalał grilla, żeby zaserwować kiełbaski, szaszłyki, żeberka i steki z ziemniaczkami :)) To była prawdziwa uczta!

Listopad w górach może być chłodny (poniżej 20 st ;)), więc opatuleni w dresy rozgrzewaliśmy się gorącą kawą na tratwie. I podziwialiśmy spektakl jak mglista kurtyna opada, odsłaniając cudne widoki.


Kolejny poranek jest zupełnie inny, słońce wędruje po szczytach gór a delikatna mgiełka unosi się tylko nad wodą.
Spłynęlibyśmy na tej tratwie chętnie do samego Vientan...
Momentami trochę jak w lunaparku...

Dwa przeniesione tu i połączone domy tworzą przestronne wnętrze z pięcioma sypialniami, pokojem dziennym i kuchnią z jadalnią na werandzie.
Tak wyglądają tradycyjne laotańskie domy na palach, w których ludzie mieszkają na codzień do dziś.
Krynica, Zakopane..? ;)
Wygodne łoża z baldachimami, mnóstwo tajemniczych zakamarków, kątów wypoczynkowych i korytarzy, którymi można było biegać w kółko po domu. Miśka była zachwycona.
To się nazywa dom otwarty ;)
Brak szyb w oknach, nieszczelne ściany, półotwarte wnętrza. W tym klimacie można tak żyć.
Musimy tu wpaść w porze deszczowej, to będzie zupełnie inne doświadczenie...
Widok z tarasu zachwycał
Strome schody prowadzą na tratwę zacumowaną przy brzegu, tworzącą pomost ułatwiający korzystanie z wodnych atrakcji.
Stefan zrobił Misi niespodziankę i przywiózł jej sztuczne ognie i dwa zestawy "party bomb", wybuchającej po podpaleniu lontu tuby z zabawkami w środku :)
Wszystkie dzieci miały ubaw... ;)
Ale potem nie wszystkim było do śmiechu, kiedy przed snem w kącie sypialni znalazł się ten piękny okaz gekona toke, samce tego gatunku potrafią mieć do 40 cm długości.

Sobotni poranek zaskoczył nas mgłą...
Tratwa był hitem wyjazdu, spędzaliśmy na niej większość czasu ;)
Przechadzka po wysepce, poszłam zobaczyć z bliska bambusowe chatki na tratwach z sypialniami do wynajęcia.
Są urocze, ale raczej nie nadają się dla takich dużych ludzi jak my i są wynajmowane przez drobnych Laotańczyków. A propos, ostatnio czytałam, że Laotańscy mężczyźnie są najniższym narodem na świecie :)
Gdy weszłam do środka bambusowa podłoga zaczęła wymownie trzeszczeć...

Na śniadanie Adam zaserwował nam swój khao piak, tradycyjny laotański śniadaniowy
rosół z kury :)
"Czy on poszedł do wsi i upolował tą kurę?", zapytała Misia...
Podczas śniadania przed domem, z drzewa dającego cień na całe podwórko, tuż nad naszymi głowami, spadł owoc pomelo i uderzył w dach z takim impetem, że z respektem spojrzeliśmy na to wielkie drzewo pełne owoców...
Pomelo, czyli inaczej pomarańcza olbrzymia. Zawsze sądziłam, że pomelo to hybryda, a to grejpfrut jest krzyżówką pomelo z pomarańczą :)

Czas na wodne igraszki. Woda dosyć ciepła i cudownie czysta, z kamieniami na dnie i jaskrawo zielonymi wodorostami.
Przesiadamy się na kółka i zaczynamy river tubing. Świetny sposób na podziwianie rzeki i okolicy.
Podczas gdy niektórzy mają sjestę, nasz nieoceniony Adam rozpala grilla i wrzuca kurczaka na bambusowy rożen :)
Wieczorne zabawy Misi
Jesteśmy na nogach od 6.15, ciekawa pora jak na niedzielny poranek. O tej porze bowiem z głośników zamontowanych w wiosce (są one wszędzie, to powszechny sposób komunikacji władzy z narodem) popłynęła mega głośna laotańska piosenka a potem chief of village zaserwował pół godzinne ogłoszenia parafialne... Welcome to Laos ;))
W drodze powrotnej zboczyliśmy trochę, żeby zobaczyć słynną świątynię pod skałą. Robi wrażenie.
Żegnamy piękne Muang Fuang.