poniedziałek, 16 listopada 2020

Na tratwie pod pomelo czyli weekend w Muang Fuang

 Muang Fuang to prowincja leżąca niecałe 150 km na północny zachód od stolicy. Wybraliśmy się tam na weekend ze Stefanem i jego przybranym laotańskim synem Adamem.

Stefan zareklamował nam tą okolicę jako Vang Vieng 50 lat temu, czyli bez turystów, hoteli, z dziewiczą przyrodą i malowniczymi wzgórzami - skałami nad piękną wartką rzeką Nam Lik. I dokładnie tak było.




     Dom, w którym się zatrzymaliśmy, leży na prywatnej wyspie, prowadzi do niego bambusowa brama 
     i mostek.

 
                     




Dwa przeniesione tu i połączone domy tworzą przestronne wnętrze z pięcioma sypialniami, pokojem dziennym i kuchnią z jadalnią na werandzie. 
Tak wyglądają tradycyjne laotańskie domy na palach, w których ludzie mieszkają na codzień do dziś.


Krynica, Zakopane..? ;) 



Dom leży nad samą rzeką.


Wygodne łoża z baldachimami, mnóstwo tajemniczych zakamarków, kątów wypoczynkowych i korytarzy, którymi można było biegać w kółko po domu. Miśka była zachwycona.





                     

To się nazywa dom otwarty ;) 
Brak szyb w oknach, nieszczelne ściany, półotwarte wnętrza. W tym klimacie można tak żyć. 
Musimy tu wpaść w porze deszczowej, to będzie zupełnie inne doświadczenie...



Widok z tarasu zachwycał


Strome schody prowadzą na tratwę zacumowaną przy brzegu, tworzącą pomost ułatwiający korzystanie z wodnych atrakcji.



Tymczasem na brzegu Adam, który okazał się być świetnym kucharzem już rozpalał grilla, żeby zaserwować kiełbaski, szaszłyki, żeberka i steki z ziemniaczkami :)) To była prawdziwa uczta!




Stefan zrobił Misi niespodziankę i przywiózł jej sztuczne ognie i dwa zestawy "party bomb", wybuchającej po podpaleniu lontu tuby z zabawkami w środku :)


Wszystkie dzieci miały ubaw... ;)





Ale potem nie wszystkim było do śmiechu, kiedy przed snem w kącie sypialni znalazł się ten piękny okaz gekona toke, samce tego gatunku potrafią mieć do 40 cm długości.

                     


Sobotni poranek zaskoczył nas mgłą...


Listopad w górach może być chłodny (poniżej 20 st ;)), więc opatuleni w dresy rozgrzewaliśmy się gorącą kawą na tratwie. I podziwialiśmy spektakl jak mglista kurtyna opada, odsłaniając cudne widoki.






             

              
                        

                     

Tratwa był hitem wyjazdu, spędzaliśmy na niej większość czasu ;)





Przechadzka po wysepce, poszłam zobaczyć z bliska bambusowe chatki na tratwach z sypialniami do wynajęcia. 


Są urocze, ale raczej nie nadają się dla takich dużych ludzi jak my i są wynajmowane przez drobnych Laotańczyków. A propos, ostatnio czytałam, że Laotańscy mężczyźnie są najniższym narodem na świecie :)
Gdy weszłam do środka bambusowa podłoga zaczęła wymownie trzeszczeć...




                 Na śniadanie Adam zaserwował nam swój khao piak, tradycyjny laotański śniadaniowy 
                 rosół z kury :) 
                 "Czy on poszedł do wsi i upolował tą kurę?", zapytała Misia...


Podczas śniadania przed domem, z drzewa dającego cień na całe podwórko, tuż nad naszymi głowami, spadł owoc pomelo i uderzył w dach z takim impetem, że z respektem spojrzeliśmy na to wielkie drzewo pełne owoców...

                     

Pomelo, czyli inaczej pomarańcza olbrzymia. Zawsze sądziłam, że pomelo to hybryda, a to grejpfrut jest krzyżówką pomelo z pomarańczą :)

                     

                     

Czas na wodne igraszki. Woda dosyć ciepła i cudownie czysta, z kamieniami na dnie i jaskrawo zielonymi wodorostami.

                     




                      

                     

                      

Wycieczka po okolicy i lunch w knajpce nad rzeką.



Jak nad Dunajcem ;)


Popołudniowe atrakcje, wyprawa łodzią w górę rzeki i spływ na dętkach :))






                                                           Panie zbierają wodorosty

                      

Przesiadamy się na kółka i zaczynamy river tubing. Świetny sposób na podziwianie rzeki i okolicy.






Podczas gdy niektórzy mają sjestę, nasz nieoceniony Adam rozpala grilla i wrzuca kurczaka na bambusowy rożen :)



Wieczorne zabawy Misi


Kolejny poranek jest zupełnie inny, słońce wędruje po szczytach gór a delikatna mgiełka unosi się tylko nad wodą.




Misia ćwiczy strącanie owoców za pomocą bambusowej tyczki :)


Jesteśmy na nogach od 6.15, ciekawa pora jak na niedzielny poranek. O tej porze bowiem z głośników zamontowanych w wiosce (są one wszędzie, to powszechny sposób komunikacji władzy z narodem) popłynęła mega głośna laotańska piosenka a potem chief of village zaserwował pół godzinne ogłoszenia parafialne... Welcome to Laos ;))


Spłynęlibyśmy na tej tratwie chętnie do samego Vientan...



W drodze powrotnej zboczyliśmy trochę, żeby zobaczyć słynną świątynię pod skałą. Robi wrażenie.



Momentami trochę jak w lunaparku... 


                                      







                              

                                                       Żegnamy piękne Muang Fuang.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz