poniedziałek, 30 listopada 2015

Post scriptum do przeprowadzki

 Ciasto się udało, mimo że po nastawieniu piekarnika wyszliśmy na kolację. Ola biegła przed samochodem w klapkach żeby go wyłączyć ;)



A to jeszcze drewniane królestwo pracowitego bardzo męża mego Łukasza.


Przeprowadzka

Tak, przeprowadziliśmy się w końcu. Po blisko pięciu miesiącach w naszym milusim mieszkanku nadszedł czas na zmiany. Decyzja, jak to u nas bywa zapadła z dnia na dzień. Jako że sezon basenowy się kończy, woda coraz zimniejsza i dziewczyny zaczęły zdecydowanie odmawiać pływania, Łukasz zaproponował abyśmy zamieszkali na czas zimy w domu, w którym mieści się siedziba jego firmy. Dom jest obszerny, pomieszczenia biurowe zajmują część dolną budynku a dwa poziomy mieszkalne stoją puste. Salon, cztery sypialnie z łazienkami, w sam raz dla nas i naszych gości :)
Pożegnaliśmy się z Vientiane Garden Serviced Apartments i jego mieszkańcami na wesoło, akurat wypadły moje imieniny i urodziny malarki Jan więc od rana na basenie wznosiliśmy toasty i żegnaliśmy się ;)





Dom znajduje się w środku dzielnicy dyplomatycznej, w sąsiedztwie ambasad i rezydencji ambasadorów, bliżej centrum, a co najlepsze minutę drogi autem do przedszkola Misi. Duży ogród, przestronne wnętrza, zobaczymy jak się będzie mieszkało.


W ogrodzie olbrzymie drzewo, wygląda jak baobab.


Liście palm zmieniają kolory, jak na moim ulubionym obrazie Jan :)


Miejsce na poranna kawkę i wieczornego drinka. 


Nareszcie kuchnia w której można gotować. Ola właśnie piecze pierwszego murzynka :)



Przestronny salon z "ludwikami", nie mój styl, muszę coś zaaranżować, doposażyć...



Antresola prowadzi do sypialni.


Oli


Misi


Sypialnie dziewczynek są połączone drzwiami i mają wspólną łazienkę.


I nasza, wielka, można w niej urządzić potańcówkę ;)




A to sypialnia gościnna nasi drodzy goście :)


Na tyłach kuchnia zewnętrzna.


Obok niej domek z pokoikami gościnnymi dla moich niegrzecznych koleżanek ;)


Zagajnik palmowy, w którym dojrzewają nam już bananki.



A po przeprowadzce... Uff...


piątek, 13 listopada 2015

Dzień za dniem...

...tak sobie płynie i już mamy prawie połowę listopada.
Wciąż mało zauważalna ta jesień tutaj, słońce grzeje, pot się leje ;)
Ale dzień już krótszy, słońce zachodzi przed szóstą a wstaje po szóstej. Mgły ranno - wieczorne się snują. Więcej suchych liści leży pod drzewami. Takie zmiany w przyrodzie.
Aha, jeszcze psy się szczenią na potęgę ;) Co rusz można się natknąć na ogłoszenia o szczeniakach do wzięcia. Tu jest bardzo dużo psów, głównie mieszańce, nie jada się ich tu tak jak w sąsiednim Wietnamie tylko trzyma przy domu. My też mamy szczeniaczki na podwórku, nasza Manii znienacka wzięła i się oszczeniła ku uciesze dzieci... To taki nasz podwórkowy pies, mieszanka jakby pudla z nie wiadomo czym. Czarna fryzura na mokrą Włoszkę. No i mamy 4 maluchy, trzy czarne i jeden blondyn.




W Vientiane odbywa się dużo różnych imprez plenerowych, właściwie co weekend coś się dzieje. W tamtym tygodniu odbył się WIG Bazaar, spora impreza organizowana rokrocznie przez Women International Group. Taki spory piknik, z różnymi atrakcjami dla dzieci i nie tylko, gromadzący zwłaszcza społeczność zagraniczniaków mieszkających tutaj. Wystawiają się restauracje, sklepy, są stoiska ambasad różnych krajów, konkursy, występy na scenie itp. Ubaw po pachy...;)

Papierowe parasole nas zachwyciły.




Idą Święta... :) Tutaj też.


Tańce regionalne...



i nie tylko.



A ja ostatnio zostałam asystentką artystki przy organizowaniu wystawy jej prac. W naszym budynku mieszka Angielka, Janice, która jest malarką. Mieszkają tu już prawie rok razem z mężem, Amerykaninem. Żyją już w Azji od dłuższego czasu, wcześniej byli w Szanghaju, Hong Kongu, Bangkoku, a teraz na czas jakiś osiadli w Vientiane. Kiedy Jan powiedziała mi, że organizuje wystawę swoich obrazów zaproponowałam jej pomoc, na co z radością przystała. Zawoziłam z nią obrazy do fotografa, od fotografa do restauracji - galerii, gdzie wieszaliśmy je na drucikach zwisających spod sufitu. Fajna zabawa. Otwarcie wystawy odbyło się wczoraj i od razu kilka płócien się sprzedało. Koszty wystawy zwróciły się z nawiązką ;)

Wystawa ma miejsce w oryginalnym miejscu, restauracji - sklepie - galerii Couleur d'Asie.




Obrazy z tej wystawy zostały namalowane w Laosie w ciągu ostatniego roku.
Ten po lewej, różowy słoń (pt. Keep on trekking) powstał specjalnie na aukcję, Elephant Caravan Art Auction, w październiku, w celu zebrania funduszy na Elephant Caravan, akcję organizowaną w celu zwrócenia uwagi na los słoni w Laosie. Karawana 12 słoni przebywa pół Laosu zatrzymując się w różnych miejscach na prelekcje i pogadanki na ten temat. Zakończenie w grudniu w Luang Prabang, dawnej stolicy królestwa Laosu.
Żółty słoń (pt. Got My Eye on You) powstał specjalnie na tą wystawę i sprzedał się od razu.





Z Artystką.


Moje dwie artystki, lekko znużone, kończą czekoladowe ciasto.


Z tyłu moje ulubione czerwone liście (pt. Changing Colors).
To liście palmy przy naszym basenie tak ładnie się czerwieniły (no.. prawie tak ładnie).


Z bardziej egzotycznych doświadczeń,
Mamusia ćwiczy chińską kaligrafię z córeczką,



a Tatuś bawi się ze skorpionami ;)


Spokojnie, został on uprzednio pozbawiony kolca.

Pozdrawiamy!