środa, 6 stycznia 2016

I love Dubai

Święta, święta i po świętach... Cudownie było spotkać się i świętować z rodziną i przyjaciółmi lecz nadszedł czas na powrót do tymczasowego, ale jednak, domu.

Drogę powrotną urozmaiciliśmy sobie i wydłużyliśmy lecąc przez Dubaj i robiąc tam przystanek aklimatyzacyjny na dwie noce. Tym sposobem Rodzinka z Laosu znalazła się na chwile w Dubaju ;)


No i zakochałam się w tym mieście. Spędziliśmy tam tylko jeden dzień i to w większości pechowo deszczowy, ale to nie przeszkodziło wcale zapałać do niego uczuciem. Może to urok pierwszego razu, może fajny okres na odwiedziny z przyjemną dwudziestokilkustopniową temperaturą, może międzynarodowy klimat mimo, że w sercu arabskiego świata, na pewno moc atrakcji podczas tej krótkiej wizyty... Nie wiem dokładne dlaczego ale na pewno chcę tam wrócić po więcej ;)

Nasz dzień zaczęliśmy od przejechania się z hotelu do starej, portowej części miasta, na suk czyli targ przypominający  jak żywo te znane z północnej Afryki. Te same wąskie uliczki, ci sami natrętni sprzedawcy. Miło było zobaczyć, że to supernowoczesne miasto zachowało swą starą część i nie są to zepchnięte poza nawias slumsy.




Szukając kafejki,  w której moglibyśmy zjeść śniadanie znaleźliśmy się przy nabrzeżu z łodziami pasażerskimi i miejscem, które potem lecąc już do Bangkoku zobaczyłam opisane w artykule magazynu pokładowego linii Emirates. Knajpkę Creekside  i danie to, które wybrałam, tost francuski, ale jaki - zobaczcie sami. A smakował tak jak wygląda. Nie takich wykwintności spodziewaliśmy się na starym suku, ale... to w końcu Dubaj ;) Trzy miejscowe damy przy stoliczku nad wodą mimo wiatru i deszczyku upewniły nas o trafności wyboru tego miejsca.









W drodze powrotnej z targu wstąpiliśmy do sklepiku z łakociami, naliczyłam tam 17 rodzajów orzechów pistacjowych, ale największe emocje wzbudził stożek z krówek made in Poland usypany pomiędzy innymi słodyczami. Poczuliśmy przypływ narodowej dumy ;)

Dubaj jest miastem wielu NAJ. Przypuszczam, ze to jeden z powodów dreszczyku emocji jaki towarzyszy nam podczas wizytowania tych cudów nowoczesności.
Najwyższy budynek świata.
Największe centrum handlowe świata.
Najbardziej ekskluzywny hotel na świecie (nieoficjalne 7 *).
Najdroższe samochody policyjne na świecie (Ferrari, Lambo).
Takie historie jak ośrodek narciarski, sztuczne wyspy w kształcie palm czy podwodny hotel pozostawię na następny raz ;)

Centrum miasta wabiące z daleka drapaczami chmur robi z bliska wrażenie szuflandii, z krasnoludkami zamiast ludzi. 





Nie było jednak czasu poczuć się liliputkiem bo taxi wwiozła nas od razu do podziemnego garażu największej świątyni handlu - Dubai Mall.
Dekoracja z wiszących parasoli czy wodospady z postaciami skoczków robią wrażenie już na wejściu. Na obejście tego molocha potrzeba chyba kilku dni. Ola jednak szybko wypatrzyła wymarzoną walizeczkę w kolorze pudrowego różu ;)





Nie na zakupy tu jednak przyjechaliśmy, ale po to by zwiedzić kolejne naj - największe na świecie akwarium, mieszczące się w centrum handlowym.



Ściana szkła, za którą pływają olbrzymie okazy rekinów i płaszczek oraz płetwonurkowie coś tam sobie dłubiący robią świetne wrażenie. A wejście do podwodnego tunelu i zajrzenie do paszczy bestii to już czysty surrealizm... ;) Pływające olbrzymy niczym statki kosmiczne z "Gwiezdnych wojen" majestatycznie suną nad zadartymi głowami dorosłych i dzieci, które koniecznie chcą ich dotknąć. Dla nich to chyba po prostu ekran iPada o trochę innym kształcie i wielkości...
Dla mnie to był główny powód naszego przystanku w Dubaju i powiem jedno - było warto :)





Atrakcją miało być karmienie olbrzymiego, kilkumetrowego krokodyla, bestia była jednak chyba przeżarta bo nie reagował na nóżkę kurczaka dyndającą mu przed nosem na wędce ;)


Pełni wrażeń kierujemy się w końcu na zewnątrz, mamy w planie coś zjeść na świeżym powietrzu i obejrzeć pokaz tańczących fontann tak bardzo reklamowany wśród turystów. No i w końcu spojrzeć z bliska na ten słynny najwyższy budynek. Gdy wychodzimy oczom naszym ukazuje się jednak najpierw The Adress - płonący trzy dni wcześniej hotelowy wieżowiec. Zadymiony i nadpalony z jednej strony sprawia smętne wrażenie. Pożar nie przeszkodził jednak Dubajczykom przywitać Nowy Rok z pompą i zaplanowany tuż obok płonącego wieżowca pokaz fajerwerków się odbył.



W końcu znajdujemy wolny stolik w restauracyjce z widokiem na rekordzistę - Burj Khalifa, który mierzy 828 metrów wysokości i ma 206 pięter. 





Gdy zapada zmrok fontanny rozpoczynają swoje efektowne tańce, na mnie jednak większe wrażenie robi podświetlenie tego smukłego olbrzyma zmieniające się co chwilę w coraz inne wzory i desenie.







Po pysznej morskiej kolacji, do której brakowało nam tylko lampki lub dwóch białego wina (prohibicja o zgrozo - jedyny minus tego miejsca), pojechaliśmy aby postawić kropkę nad i.
Nad morze. Mieliśmy nawet ze sobą kostiumy licząc wcześniej, że uda nam się wyskoczyć na plażę i popływać, ale aż tylu srok nie udało się złapać ;) Wieczorem zerwał się wiatr i morze było wzburzone, choć bardzo ciepłe. Poganialiśmy trochę po plaży ciesząc się niewidzianym dawno morzem i wdychając jego zapach. W tle hotel Burj Al Arab świecił swoim siedmiogwiazdkowym żaglem.



Syci wrażeń wylecieliśmy następnego dnia rano planując, że wrócimy :)


4 komentarze:

  1. Kasiu,
    Cudnie, już pisałam piękny ten nasz świat :)
    Pozdrawiamy Was ciepło !!!
    Czekamy na więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotka, ja też liczę na więcej wrażeń ;) Buziaki!

      Usuń
  2. Kasiu! Bardzo sie cieszę, że mogliśmy sie spotkać :-) Pozdrawiamy serdecznie!!'!

    OdpowiedzUsuń
  3. Było jak zawsze świetnie :) Całuję i do szybkiego w lipcu mam nadzieję!

    OdpowiedzUsuń