Ostatnie dni wakacji postanowiliśmy spędzić na północy Laosu, w okolicy dawnej stolicy kraju za czasów królewskich, Luang Prabang.
Zdecydowaliśmy się na podróż samochodem, żeby przy okazji zobaczyć jak najwięcej, bo droga którą jechaliśmy należy do bardzo malowniczych. I do baaardzo krętych, jako że prowadzi przez góry. Mimo, że to tylko 380 km pokonanie jej zajęło nam prawie 9 godzin w rozbiciu na dwa dni.
Poniżej dla przykładu jeden z bardziej krętych odcinków o długości ok. 20 km.
Wyruszyliśmy popołudniu i po 2,5 godzinach dotarliśmy do Vang Vieng na kolację i nocleg.
O VV pisałam już na blogu, malownicze wesołe miasteczko nad rzeką z mnóstwem atrakcji dla turystów.
Też takich "kulinarnych":
Rano słońce zaprosiło nas do hotelowego ogrodu na śniadanie nad rzeką Nam Song. Północne rejony kraju ucierpiały ostatnio z powodu powodzi, rzeki wezbrały bardzo mocno, widać to było też z Vang Vieng. Woda pędziła jak w przyspieszonym tempie, w tym stanie nie nadawała się na wycieczkę kajakiem z dziećmi.
Po śniadaniu krótka sjesta i ruszamy. Jezdnia kręci się we wszystkie strony, a nam kręci się w głowach jak na karuzeli. Mijamy wioski rozsiane wzdłuż drogi, domki zawieszone na krawędzi urwiska, całe rodziny biorące kąpiel przy wodociągu, chatki plecione z trzciny i kryte strzechą, bydło i trzodę chlewną :) Ludzie żyją tu w warunkach z naszego punktu widzenia niedopuszczalnych, a jednak są uśmiechnięci i życzliwi.
Gdy w końcu docieramy na miejsce jesteśmy porządnie wymęczone. Tylko Misia i Łukasz znieśli te zakręty bezproblemowo.
Na nasz pobyt Łukasz znalazł hotel położony w zupełnie odludnym miejscu, w środku lasu, nad rzeką Nam Khan, ok 10 km od Luang Prabang. Istna dżungla.
Resort (Zen Namkhan Boutique Resort) składa się z domków rozsianych po zboczu, restauracji i naturalnego basenu. Nasz domek okazał się niespodzianką w tym znaczeniu, że górny poziom, w którym znajdowała się sypialnia moja i Łukasza był częściowo otwarty, tzn dach nie był połączony ze ścianami... Co za tym idzie nie było tam klimatyzacji tylko wiatrak wiszący nad łóżkiem.
Na myśl o odwiedzinach nieproszonych nocnych gości ścierpła mi skóra... Szefowa hotelu, przemiła Kanadyjka Evelyn widząc moją reakcję zaproponowała, że przeniesie nas do innego domku ale dopiero jutro. No trudno...
Na szczęście obyło się bez wizyt. Za to jakie odgłosy! Niesamowicie było leżeć w ciemności w łóżku owiniętym moskitierą wsłuchując się w nocne życie tropikalnego lasu. Największe wrażenie zrobiły na nas odgłosy słoni i małp, o owadach i ptakach już nie wspomnę.
Rano po śniadaniu podpłynęła zamówiona wcześniej łódź i zabrała nas prosto do wodospadu Tad Sae, gdzie znajduje się też obozowisko słoni.
Byliśmy tam z Łukaszem dwa lata temu, w lipcu, lecz wtedy wodospad wyglądał zupełnie inaczej, sączyły się tylko wąskie strumyki wody. Mimo pory deszczowej było bardzo sucho. Teraz nawał wody zlewał się z góry huczącymi kaskadami tworząc na każdym poziomie baseny, z dosyć zimną jak na Laos wodą, gdzie można było ochłodzić siebie lub słonia, na którym się właśnie jeździło. Co też z radością uczyniliśmy.
Najpierw nakarmiliśmy słonika, na którym jechały potem Mama z Olą. Wciągnął sporo trzciny i bananów (Ola zaprezentowała metodę z ust do trąby, co Mimi tez oczywiście musiała powtórzyć) i zaczął domagać się więcej.
Gdy nikt nie reagował na zaczepki trąbą słoń zaczął.. tańczyć. Do przodu i do tyłu, drobił jak gejsza wdzięcznie wyginając trąbę.
Gdy i to niewiele dało zaczął ukradkiem, powolutku przechodzić przez barierkę w kierunku poganiaczy, którzy tuż obok porcjowali trzcinę cukrową rzucając mu coś od czasu do czasu. Wyglądało to komicznie gdy to wielkie zwierze delikatnie i cichutko próbowało niezauważalnie dla nikogo przejść przez ogrodzenie. Wystarczyło jednak jedno słowo rzucone przez mahouta aby grzecznie wracał na swoje miejsce. I tak kilka razy.
W końcu i drugi słoń był gotowy i ruszyliśmy na półgodzinny spacer do lasu. Ola od razu spytała poganiacza czy może "prowadzić", czyli siedzieć na karku, na co on zgodził się bez problemu i tak Ola odebrała pierwszą lekcję sterowania słoniem. Potem wsadziłam na chwilkę Misie na to miejsce na naszym słoniu, gdy poganiacz z niego zeskoczył, asekurując ją nogami, a potem też spróbowałam jak to jest. Niezły peeling dla ud!



Potem słonie zostały rozebrane, my też trochę się roznegliżowaliśmy i ze specjalnego podestu na jednym z najbardziej dostępnych tarasów wodospadu wskoczyliśmy bezpośrednio na grzbiety naszych rumaków. Ola z Mamą i mahoutem oraz ja z Misią i naszym poganiaczem. Na znak opiekuna słonie zanurzały się tak głęboko, że momentami wystawały nam tylko głowy. Mimi po pierwszym zanurzeniu głośno okazała swą dezaprobatę z powodu temperatury wody i zawróciliśmy oddać ją w ręce tatusia. Gdy wyszorowaliśmy słonie, na chwilę wskoczył na jednego też i Łukasz tak że wszyscy mieliśmy świetna zabawę. Miałam wrażenie, że siedzę na sztucznym byku, który porusza się tak, aby zrzucić jeźdźca. Ola i Łukasz zresztą pospadali z grzbietów. Babcia nie okazała strachu, wręcz przeciwnie, świetnie się bawiła.
Na deser mieliśmy spotkanie z oswojoną małpką, która siedziała sobie na zewnątrz klatki i dawała się głaskać chętnym. W pewnym momencie gdy przy niej stałam z Misią na rękach zaczęła odpychać Mimi i wskakiwać mi na ręce. Czyżby szukała mamusi..?