środa, 31 sierpnia 2016

Louangphrabang - królewska stolica Laosu

Na koniec naszej wycieczki przeprowadziliśmy się do Luang Prabang, miasta, które do 1975 roku było stolicą Laosu. Po obaleniu monarchii przez komunistów stolica została przeniesiona do Vientiane, wcześniej stolicy administracyjnej kraju.

W 1995 roku Luang Prabang zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie bez powodu.

 Zanim powstał Laos, miasto było stolicą królestwa Lan Xang Hom Khao, co znaczy
Królestwo Miliona Słoni i Białego Parasola.
Cuuudna nazwa, nie mogłam się powstrzymać przed przytoczeniem jej ;)


  Po włączeniu Laosu do francuskich Indochin Francuzi zajęli się odbudową zrujnowanego wojnami miasta. Na początku XX w. zaprojektowano i zbudowano Pałac Królewski wraz z utrzymanymi w stylu europejskim ogrodami nad brzegiem Mekongu.  Francuzi wytyczyli nową siatkę ulic królewskiej stolicy, wznieśli w niej budynki administracyjne i handlowe - z tego okresu zachowały się liczne zabytki francuskiej architektury kolonialnej. Jednak nawet wtedy odległe położenie Louangphrabang utrzymywało je na uboczu głównego nurtu życia politycznego, co sprzyjało zachowaniu jego tradycyjnego charakteru. I tak pozostało do dzisiaj. Przepiękne wille kolonialne z bujnymi ogrodami, mnóstwo kafejek, restauracyjek i hotelików sprawia, że spacer po mieście to czysta przyjemność. Spacer, albo przejażdżka rowerowa!



Villa Maly, hotelik w stylu kolonialnym oczywiście, w którym się zatrzymaliśmy, oferował swym gościom rowery. Ola uprosiła nas, żebyśmy wybrali się nimi na oglądanie miasta i to był świetny pomysł. Jako że hotel nie dysponował fotelikiem dla dzieci, Mimi usiadła na bagażniku roweru Łukasza i w drogę. Bardzo się nam wszystkim podobało, mimo, że wracaliśmy w deszczu a Mamie po drodze, w największej ulewie spadł łańcuch...











Luang Prabang oczarowało nas po raz kolejny, z poczuciem niedosytu pakowaliśmy się do domu.
A wracałyśmy samolotem. Łukasz bez ceregieli kupił cztery bilety lotnicze stwierdzając, że nie będzie wysłuchiwał znów naszych jęków i sam wróci samochodem. I tak pokonałyśmy drogę powrotna w niespełna... 25 minut, bo tyle leci samolot odrzutowy do Vientiane. Turbośmigłowym ATR-em leci się 45 minut. Musimy wpadać tu częściej na weekend :)






A Łukasz, jak to Łukasz, miał się zatrzymać na noc w Vang Vieng a przyjechał w ten sam dzień po 7 godzinach, z godzinną przerwą w podróży. Chyba faktycznie go spowalniałyśmy... ;)

Welcome to the jungle - part II

Naszym nowym lokum po przeprowadzce był innego rodzaju domek, nazwany Force czyli Moc,  położony po drugiej stronie hotelowego wzgórza, na zboczu, z widokiem na rzekę Nam Khan. Znajdował się w nim jednopoziomowy apartament z dwoma sypialniami, prysznicem częściowo pod gołym niebem i sporym tarasem. Widok z tarasu był obłędny...








Drzwi spod prysznica też prowadziły na taras, kąpiel z takim widokiem... bajeczna :)



Kolejną wycieczkę zorganizowaliśmy do wodospadów Kuang Si. Tym razem żałowaliśmy, że pora deszczowa jest w tym roku tak obfita. Gdy byliśmy tam dwa lata temu, woda spadając szerokimi kaskadami na tarasy tworzyła turkusowe jeziorka. Kąpiel w tych nieckach była cudnym przeżyciem.





Tym razem wodospad był dwa razy szerszy a woda zmącona, pędząca z góry z szaloną prędkością. Przy główny wodospadzie tworzyła się chmurka pyłu wodnego tak gęsta, że przechodząc mostkiem pod nią było się kompletnie mokrym.




Wzdłuż wodospadów rozstawione były miejsca piknikowe, stoły i ławy, teraz częściowo zalane wodą. Gdzieniegdzie grupy śmiałków wchodziły w ten wartki nurt dla ochłody.






Przy wodospadach znajduje się ośrodek ratowania niedźwiedzia azjatyckiego, takie mini zoo z tymi niewielkimi czarnymi miśkami, uratowanymi z rąk handlarzy.




Cudne były poranki w tej głuszy, przed śniadaniem robiliśmy sobie kawę i siadaliśmy na tarasie napawając się widokiem. Wrzaski małp i ryki słoni stały się codziennością ;)








wtorek, 30 sierpnia 2016

Welcome to the jungle - part I

Ostatnie dni wakacji postanowiliśmy spędzić na północy Laosu, w okolicy dawnej stolicy kraju za czasów królewskich, Luang Prabang.
Zdecydowaliśmy się na podróż samochodem, żeby przy okazji zobaczyć jak najwięcej, bo droga którą jechaliśmy należy do bardzo malowniczych. I do baaardzo krętych, jako że prowadzi przez góry.  Mimo, że to tylko 380 km pokonanie jej zajęło nam prawie 9 godzin w rozbiciu na dwa dni.
Poniżej dla przykładu jeden z bardziej krętych odcinków o długości ok. 20 km.


Wyruszyliśmy popołudniu i po 2,5 godzinach dotarliśmy do Vang Vieng na kolację i nocleg.
O VV pisałam już na blogu, malownicze wesołe miasteczko nad rzeką z mnóstwem atrakcji dla turystów.
Też takich "kulinarnych":


Rano słońce zaprosiło nas do hotelowego ogrodu na śniadanie nad rzeką Nam Song. Północne rejony kraju ucierpiały ostatnio z powodu powodzi, rzeki wezbrały bardzo mocno, widać to było też z Vang Vieng. Woda pędziła jak w przyspieszonym tempie, w tym stanie nie nadawała się na wycieczkę kajakiem z dziećmi.




Po śniadaniu krótka sjesta i ruszamy.  Jezdnia kręci się we wszystkie strony, a nam kręci się w głowach jak na karuzeli. Mijamy wioski rozsiane wzdłuż drogi, domki zawieszone na krawędzi urwiska, całe rodziny biorące kąpiel przy wodociągu, chatki plecione z trzciny i kryte strzechą, bydło i trzodę chlewną :) Ludzie żyją tu w warunkach z naszego punktu widzenia niedopuszczalnych, a jednak są uśmiechnięci i życzliwi.














Gdy w końcu docieramy na miejsce jesteśmy porządnie wymęczone. Tylko Misia i Łukasz znieśli te zakręty bezproblemowo.

Na nasz pobyt Łukasz znalazł hotel położony w zupełnie odludnym miejscu, w środku lasu, nad rzeką Nam Khan, ok 10 km od Luang Prabang. Istna dżungla.





Resort (Zen Namkhan Boutique Resort) składa się z domków rozsianych po zboczu, restauracji i naturalnego basenu. Nasz domek okazał się niespodzianką w tym znaczeniu, że górny poziom, w którym znajdowała się sypialnia moja i Łukasza był częściowo otwarty, tzn dach nie był połączony ze ścianami... Co za tym idzie nie było tam klimatyzacji tylko wiatrak wiszący nad łóżkiem.



Na myśl o odwiedzinach nieproszonych nocnych gości ścierpła mi skóra... Szefowa hotelu, przemiła Kanadyjka Evelyn widząc moją reakcję zaproponowała, że przeniesie nas do innego domku ale dopiero jutro. No trudno...
Na szczęście obyło się bez wizyt. Za to jakie odgłosy! Niesamowicie było leżeć w ciemności w łóżku owiniętym moskitierą wsłuchując się w nocne życie tropikalnego lasu. Największe wrażenie zrobiły na nas odgłosy słoni i małp, o owadach i ptakach już nie wspomnę.

Rano po śniadaniu podpłynęła zamówiona wcześniej łódź i zabrała nas prosto do wodospadu Tad Sae, gdzie znajduje się też obozowisko słoni. 



Byliśmy tam z Łukaszem dwa lata temu, w lipcu, lecz wtedy wodospad wyglądał zupełnie inaczej, sączyły się tylko wąskie strumyki wody. Mimo pory deszczowej było bardzo sucho. Teraz nawał wody zlewał się z góry huczącymi kaskadami tworząc na każdym poziomie baseny, z dosyć zimną jak na Laos wodą, gdzie można było ochłodzić siebie lub słonia, na którym się właśnie jeździło. Co też z radością uczyniliśmy.
Najpierw nakarmiliśmy słonika, na którym jechały potem Mama z Olą. Wciągnął sporo trzciny i bananów (Ola zaprezentowała metodę z ust do trąby, co Mimi tez oczywiście musiała powtórzyć) i zaczął domagać się więcej. 





Gdy nikt nie reagował na zaczepki trąbą słoń zaczął.. tańczyć. Do przodu i do tyłu, drobił jak gejsza wdzięcznie wyginając trąbę.


Gdy i to niewiele dało zaczął ukradkiem, powolutku przechodzić przez barierkę w kierunku poganiaczy, którzy tuż obok porcjowali trzcinę cukrową rzucając mu coś od czasu do czasu. Wyglądało to komicznie gdy to wielkie zwierze delikatnie i cichutko próbowało niezauważalnie dla nikogo przejść przez ogrodzenie. Wystarczyło jednak jedno słowo rzucone przez mahouta aby grzecznie wracał na swoje miejsce. I tak kilka razy.


W końcu i drugi słoń był gotowy i ruszyliśmy na półgodzinny spacer do lasu. Ola od razu spytała poganiacza czy może "prowadzić", czyli siedzieć na karku, na co on zgodził się bez problemu i tak Ola odebrała pierwszą lekcję sterowania słoniem. Potem wsadziłam na chwilkę Misie na to miejsce na naszym słoniu, gdy poganiacz z niego zeskoczył, asekurując ją nogami, a potem też spróbowałam jak to jest. Niezły peeling dla ud!





Potem słonie zostały rozebrane, my też trochę się roznegliżowaliśmy i ze specjalnego podestu na jednym z najbardziej dostępnych tarasów wodospadu wskoczyliśmy bezpośrednio na grzbiety naszych rumaków. Ola z Mamą i mahoutem oraz ja z Misią i naszym poganiaczem. Na znak opiekuna słonie zanurzały się tak głęboko, że momentami wystawały nam tylko głowy. Mimi po pierwszym zanurzeniu głośno okazała swą dezaprobatę z powodu temperatury wody i zawróciliśmy oddać ją w ręce tatusia. Gdy wyszorowaliśmy słonie, na chwilę wskoczył na jednego też i Łukasz tak że wszyscy mieliśmy świetna zabawę. Miałam wrażenie, że siedzę na sztucznym byku, który porusza się tak, aby zrzucić jeźdźca. Ola i Łukasz zresztą pospadali z grzbietów. Babcia nie okazała strachu, wręcz przeciwnie, świetnie się bawiła.












Na deser mieliśmy spotkanie z oswojoną małpką, która siedziała sobie na zewnątrz klatki i dawała się głaskać chętnym. W pewnym momencie gdy przy niej stałam z Misią na rękach zaczęła odpychać Mimi i wskakiwać mi na ręce. Czyżby szukała mamusi..?