Do przystani w Ban Nakasong dotarliśmy już po zmierzchu. Według wskazówek z naszego hotelu mieliśmy wziąć łódź, która zawiezie nas na wyspę Don Khone prosto do hotelu. Problem polegał na tym, że było już ciemno, była burza i padał rzęsisty deszcz. Łodzie spływały już do portu i na nasze pytania o transport na wyspę dostawaliśmy odmowną odpowiedź. W końcu ktoś zaoferował, że może nas zawieźć na Don Det, sąsiednią wyspę, o której wiedziałam, że jest połączona z naszą mostem... Ale że w taką pogodę i na nieznanym terenie niezbyt nam się to uśmiechało, Łukasz w końcu "przekupił" jednego z właścicieli łodzi i ten zgodził się zawieźć nas na miejsce... Szczerze mówiąc cały czas zastanawiałam się dlaczego oni nie chcą z nami tam płynąć. Łukasz twierdził, że już chcą mieć fajrant i iść na piwo, moje teorie były jednak dużo bardziej rozbudowane przez wyobraźnię: ciemno, burza, zła widoczność, konary mknące po wzburzonej wodzie, krokodyle, piranie... No może trochę się zagalopowałam, generalnie nie czułam się komfortowo gdy w ciemności ciemną łodzią płynęliśmy w ciemność... Od czasu do czasu pomocnik sternika włączał reflektor i oświetlał wodę przed nami ale zbytnio mnie to nie uspokajało. W końcu pojawiły się światła budynków na brzegach i wpłynęliśmy w kanał pomiędzy dwoma wyspami, tu przynajmniej było widać gdzie jesteśmy. Gdy dopływaliśmy do naszego hotelu byłam naprawdę szczęśliwa :)
Mnie tam nie było do śmiechu
Dopiero światła naszego hotelu mnie uszczęśliwiły
Mityczna kraina 4.000 Wysp na Mekongu (po laotańsku Si Phan Don, don to wyspa), mityczna bo czterech tysięcy to ja się tam ich nie doliczyłam, ale może ktoś się kiedyś doliczył.. :) Wysp jest dużo, mniejszych i większych, zamieszkałych i niezamieszkałych. Najpopularniejsze to Don Khone na której się zatrzymaliśmy i Don Det z bardziej backpackerskim klimatem. Na wyspach nie ma ruchu samochodowego, choć na Don Det widzieliśmy samochodziki, takie większe tuk-tuki do wożenia turystów zapewne. Panuje tu specyficzna atmosfera, którą można nazwać... wyspiarską ;) Łodzie, hamaki, pyszne jedzenie, piwko, coctail, czas zwalnia i płynie leniwie. Ale dla bardziej aktywnych też się coś znajdzie. My zdecydowaliśmy się na rowery, a rowerami pojechaliśmy na... delfiny ;)
Hotele skupiają się na północy wyspy podczas gdy na wschodzie i zachodzie znajdują się wodospady uniemożliwiające jej opłynięcie, więc żeby znaleźć się na jej południu trzeba dostać się tam drogą lądową. A na południu znaleźć się trzeba bo stąd odpływają łodzie na obserwacje delfinów. Występują tu bowiem
delfiny Irrawaddy czyli delfiny krótkogłowe a właściwie oreczki krótkogłowe, bo najbardziej spokrewnione są z orką. Żyją one w przybrzeżnych wodach oceanu w Azji Poł. -Wsch. ale w poszukiwaniu pożywienia wpływają bardzo głęboko w górę rzeki, nawet do 1000 km od ujścia. Niestety te piękne ssaki to gatunek zagrożony wymarciem, w miejscu w którym je oglądaliśmy, dokładnie na granicy Laosu i Kambodży żyje ich już ponoć tylko kilka. Ale dały się zobaczyć ku naszej radości, kiedy łódź którą płynęliśmy wyłączyła silnik dosłownie po kliku sekundach jeden z nich wyłonił się parę metrów od nas. Byliśmy tak zaskoczeni, że zanim się zorientowaliśmy co się stało delfin zniknął pod wodą. Ciężko je sfotografować, bo wynurzają się tylko na moment dla nabrania powietrza i dają nura pod wodę. Potem wychylały się ale już nie tak blisko nas, staraliśmy się zrobić choć jedną fotkę ale się nie udało, tylko czubek płetwy Ola uchwyciła. Podeprę się więc nie swoim zdjęciem dla zobrazowania sytuacji :)
Ola trafiła na pechowy rower, kilka razy w drodze powrotnej spadł jej łańcuch...
Parking przy nabrzeżu na południowym cyplu
Pofrancuskie nabrzeże portowe na południu wyspy
Ja też "polowałam" na oreczki ;)
A wyglądają właśnie tak :))
Przed wypłynięciem zostaliśmy zapytani czy mamy chęć wyskoczyć do Kambodży za parę groszy więcej, na co przystaliśmy oczywiście, tak więc nasz sternik wysadził nas na kilkanaście minut w małej osadzie przy brzegu, ze straganami z pamiątkami, jedzeniem i piciem. Nic szczególnego, jeden wielki bałagan szczerze mówiąc. Ola została na pomoście wypatrując delfinów.
Po kambodżańskiej stronie
Z północy wyspy Don Det przez most na południe Don Khone Francuzi pod koniec XIX w. poprowadzili kolejkę wąskotorową, pierwszą w Laosie (i ostatnią ;)) aby umożliwić sobie transport drewna tekowego, które spławiali z północy Mekongiem. Jednak mnogość wodospadów w rejonie wysp uniemożliwiało im to, dlatego zbudowali dwa porty przeładunkowe, wyławiali drewno na północy, pakowali do kolejki i zawozili na południe wyspy omijając wodospady, by wrzucić je z powrotem do wody celem dalszego spływu. Nie ma już niestety torów, z kolejki została stara lokomotywa i dwa betonowe nabrzeża portowe.
Mapa wysp z zaznaczoną kolejką
Ale wodospady wciąż są i jeden z nich, Li Phi (Somphamit) na zachodzie pojechaliśmy obejrzeć, zahaczając po drodze o największą na wyspie plażę.
Laotańska kawa na plaży. Gęsta, koloru gorzkiej czekolady i najlepiej smakuje ze słodkim skondensowanym mlekiem
Droga przez mękę... ups, tj. przez wyspę ;)
Ryż sobie rośnie wszędzie
Wejście na teren wodospadu Li Phi
Li Phi Waterfall
Po wodospadach w dżungli te wyspowe nazwalibyśmy raczej kaskadami na rzece, ale huk wody obrazuje siłę tego żywiołu
Inną pozostałością po Francuzach na wyspie jest główny budynek hotelu Sala Done Khone, w którym się zatrzymaliśmy. Wybudowany w 1896 był siedzibą firmy zajmującej się handlem drewnem. Hotel składa się dodatkowo z bungalowów w ogrodzie i pływających studio przycumowanych na stałe przy brzegu. Łukasz stwierdził, że dosyć już tych kolonialnych budynków się naoglądaliśmy i bierzemy pokoje na wodzie bo to większa frajda i widać z okien gdzie jesteśmy. I tak też zrobiliśmy.
Pływające pokoje Sala Done Khone
Widoki były, prosto z łóżka.
Lukasz z Olą bawili się w podchody
Tylny pomost
I basen tuż za, też w połowie umiejscowiony na rzece
Widoczek z naszego balkonu
Kolejnego dnia wynajęliśmy łódź, żeby zwiedzić trochę okolicę, popłynęliśmy na północny cypel Don Det i dalej na zachód.
Przystanek na coś do picia. I typowy dla wysp wypoczynek.
Północny francuski port przeładunkowy na Don Det
Śniadania z widokiem smakowały wybornie, jak zresztą wszystkie posiłki na wyspie.
Umieją tu gotować.
Czas na pocztówki z podróży. Dziadkowie oczekujcie!
Z powrotem z walizkami, żegnamy wyspy
Na koniec wycieczki zostawiliśmy sobie wizytę nad największym (najszerszym) wodospadem poł. - wsch. Azji, Khone Pha Pheng. Dojazd do niego znajduje się od strony lądu, parę kilometrów na południe od przystani. Odebraliśmy samochód z parkingu i pojechaliśmy rzucić okiem na kolejny żywioł.
W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze spotkanie z makakami na pewnym moście...
a Łukasz osładzał nam powrót "cukierkami " z trzciny cukrowej prosto z przydrożnej lodówki
Trzeba wgryźć się w taki kawałek trzciny i wyssać z niego pyszny sok. Mniam :)
I to już koniec naszej wyprawy na południe. Zrobiliśmy dokładnie 2.000 km tam i z powrotem.
2.000 km, 4.000 wysp, miliony wspomnień...