Postanowiliśmy wyskoczyć na weekend do naszego ulubionego VV.
Nasz ulubiony hotel Inthira
Misi wyczekiwany welcome drink ;)
Woda w Nam Song wysoka i mętna. Błoga cisza, jak miło. Brak łodzi motorowych bo brak chińskich i koreańskich wycieczek. Ktoś na skuterze wodnym raz przepłynął i to by było na tyle sportów motorowych na rzece.
Nowość - widokowe hamaki zwieszone z tarasu nad rzekę.
Późnym wieczorem przyszła burza z deszczem, wyłączyli prąd na chwilę a rano... nastała długo wyczekiwana pora deszczowa :)
Widok z okna bez względu na porę roku nie wygania z łóżka. Nic tylko leżeć i patrzeć...
Ku zmartwieniu Łukasza zaczęło się przecierać...
Przy śniadaniu zauważyliśmy grupkę małych jeźdźców przemierzającą konno rzekę.
Ja też tak bym chciała! - wykrzyknęła Misia oczywiście.
Ale najpierw trzeba było zrobić zaległe lekcje z matmy
W końcu pojechaliśmy na drugą stronę rzeki, nową drogą, na poszukiwanie koników.
Łodzie motorowe czekają na lepsze czasy...
Ośrodek kuców leży w pięknym miejscu, z widokiem na wzgórza i jest wzorcowo prowadzony przez Australijkę, która wyszła za mąż za Laotańczyka.
Jeden z pasących się kucyków został złapany i doprowadzony...
osiodłany...
i nasza młoda amazonka wskoczyła na siodło.
Był kłus i bieg z przeszkodami, nie wiemy tylko kto zmęczył się bardziej, Misia czy trener ;)
Po konikach nadszedł czas na jaskinię. Opisana enigmatycznie jako atrakcja turystyczna z laguną do pływania wzbudziła moje zainteresowanie i postanowiliśmy ją odwiedzić. Prowadziła do niej malownicza ścieżka przez łąki.
W końcu jest jaskinia. W środku poczuliśmy się jak we wnętrzu dinozaura, białe, gładkie niczym żebra skały tworzyły niewielki przedsionek...
... z którego jedyna dalsza droga wyglądała jak przełyk prowadzący gdzieś w głąb czeluści...
Na coś takiego nie byliśmy przygotowani. Brak latarek, nie mówiąc już o kaskach. Misia stwierdziła, że ona tam za nic nie wejdzie. Wąska szczelina ze stromym zejściem faktycznie nie wyglądała zachęcająco ale... gdzieś tam jest ta laguna z krystaliczną wodą do kąpieli! Postanowiłam, że tam zajrzę i zorientuję się w sytuacji. Przecisnęłam się przez to wąskie gardło i stanęłam jak wmurowana. Atak klaustrofobii? Świecąc sobie komórką zmusiłam się, żeby zrobić dwa kroki do przodu i rzucić okiem na dalszą część jaskini ale dalej było też wąsko, ciasno i ciemno. Nie byłam w stanie tam iść, zresztą i tak nie poszlibyśmy dalej w takiej sytuacji.
Zarządziłam odwrót, ale postanowiliśmy tam wrócić następnym razem lepiej przygotowani!
Z ulgą wyszłam na słońce. Nie udało się z pływaniem w jaskini więc postanowiliśmy schłodzić się pod wodospadem w dżungli, a co tam ;)
Łukasz zaproponował żeby pojechać tam buggy, które opanowały VV w tym roku.
Wynajęliśmy więc 4-osobowe autko i w drogę.
Wodospad znajduje się około 20 minut jazdy od VV. A właściwie dwa wodospady.
Pierwszy jest mały ale za to wpada do dosyć głębokiego jeziorka.
Do tego drugiego trzeba się wspiąć trochę wyżej ale i wodospad jest trochę wyższy.
W końcu jest!
Po kilkuset metrach spaceru pod górę widzimy jak woda malowniczo spływa z wysokiej skały porośniętej roślinnością. Strumień nie jest szeroki, było jak dotąd zbyt sucho, ale dzięki temu można sobie pod nim posiedzieć i dać się schłodzić pod tym naturalnym prysznicem :))
Na dodatek tworzy się tęcza i jesteśmy tu sami! Rarytas!
To było nie lada przeżycie. Cudowne miejsce!
Misia nie została fanką buggy. Za dużo błota ze wszystkich stron ;)
Za dzień pełen wrażeń!
Następnego ranka pora deszczowa rozhulała się na dobre. Misia rano była umówiona na jazdę konną ale musieliśmy przeczekać deszcz.
W pewnym momencie góry zniknęły zupełnie...
Za to woda w rzece zrobiła się dwukolorowa.
Gdy docieramy na miejsce okazuje się, że zbiera się niedługo mała grupka dzieciaków i jadą na godzinę w teren. Misia bardzo chce dołączyć.
Ale zanim wszyscy się zejdą jest czas na małą rozgrzewkę.
Okazuje się, że wśród małych jeźdźców są też dzieci naszych znajomych z Vientiane. Zastęp wyrusza, każda parka jest pod opieka jednego instruktora. Ruszamy za nimi na spacer.
Za nami podąża młoda klaczka, córka jednej z dorosłych klaczy pod siodłem.
Teren nie jest gładki, są przeszkody do pokonania.
Na zakończenie spaceru brodzenie w rzece. Łukasz dołączył do zastępu, pochód zamykała klaczka ;)
Maleństwo było wielkości dużego psa :)
Misia pokochała swoją Scarlett, nie mogła się z nią rozstać :)
Potem relax, ostatnie spojrzenie na to piękne miejsce i w drogę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz