Tak się nieszczęśliwie złożyło, że podczas pobytu w Blue Lagoon w Vang Vieng Misia złamała kostkę w dłoni. Jak do tego doszło nie wie nikt, ale stało się. Robiła to już wcześniej, niestety tym razem przejażdżka na tyrolce ze skokiem do wody zakończyła się niefajnie.
Złamanie z przemieszczeniem wymagało zabiegu chirurgicznego, i tak oto pierwszy raz, po prawie 9 latach wylądowaliśmy w laotańskim szpitalu...
Mittaphab Hospital, czyli Szpital Przyjaźni składa się z dwóch budynków, starego i nowego. Oddział chirurgi ortopedycznej mieści się w starym budynku, prowadzi do niego balkon w koronach kwitnącego właśnie malowniczo Płomienia Afryki. Potem niestety jest już gorzej...
Na szczęście zabieg przeszedł pomyślnie, ordynator (polecony nam przez znajomego belgijskiego lekarza) osobiście zajął się Misią i po godzinie mogliśmy udać się na odział, gdzie miałyśmy spędzić noc.
Szczęśliwie dla nas, oddział mieści się w nowym budynku, gdzie pacjentka została przetransportowana... szpitalnym tuk tukiem.
W laotańskich szpitalach panuje niepisany zwyczaj, zgodnie z którym rodzina nie opuszcza chorego w potrzebie ale zostaje z nim, aby służyć mu pomocą :)
I tak w naszym dwułóżkowym pokoju zastaliśmy rodzinkę, która udała się właśnie na poobiednią sjestę...
My też zaopatrzyliśmy się w materac i wszystko potrzebne do spędzenia przeze mnie nocy przy łóżku dziecka i spokojnie mogliśmy zatopić się w szpitalne życie.
Nasza dzielna pacjentka była naprawdę dzielna.
Jeśli ktoś jest ciekawy, to tu są szczegóły.
Noc minęła spokojnie a na śniadanie zaserwowali zaskakująco pyszne congee.
A po śniadaniu zostaliśmy wypisani.
Reasumując, mamy bardzo pozytywną opinię na temat opieki lekarskiej i pobytu w laotańskim szpitalu,
w tym przypadku okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz