środa, 30 marca 2016

One night in Bangkok czyli kolacja na dachu


Z okazji ślubu, od naszych przyjaciół Moniki i Michała dostaliśmy oryginalny prezent, kolację w restauracji Sirocco mieszczącej się na dachu hotelu Lebua w Bangkoku. Hotel ten znajduje się w budynku State Tower, jednym z najwyższych w Tajlandii, ma 68 pięter, 247 metrów wysokości i charakterystyczną złotą kopulę.


Wykorzystując obecność cioci Dominiki zostawiliśmy dziewczynki pod jej doskonałą opieką i w lany poniedziałek wyskoczyliśmy do Bangkoku zrealizować w końcu nasz prezent.

Łukasza zawsze pociągały wysokie kobiety... ups, to jest wysokie hotele, więc nadarzyła się dobra okazja, by zrealizować marzenie i zamówiliśmy pokój najwyżej jak się dało.
Widok z balkonu 56 pietra był imponujący.


Jeszcze piękniej było na tarasie jednej z wielu restauracji hotelowych, gdzie poszliśmy coś przekąsić.





Jednak najpiękniej i najsmaczniej zrobiło się po zmierzchu.



Restauracja Sirocco serwuje kuchnię śródziemnomorską i jest ponoć najwyżej położoną restauracją na świeżym powietrzu na świecie. Nasze menu degustacyjne składało się z sześciu niewielkich, wykwintnych dań, takich jak pasternakowe lody z czarną truflą jako starter, przegrzebki z karczochem, foie gras brulee, atlantycki turbot z waniliowym fasolkami, policzki wołowe z polentą a na deser semifreddo z greckiego jogurtu i cytrynowego sorbetu z burakiem na trzy sposoby - w pianie, żelu i kandyzowanym w miodzie. Do każdego dania specjalnie dobrane wino...  Chyba nie muszę nic dodawać...





Po kolacji wcisnęliśmy się w tłumek oblegający Sky Bar, okrągły bar na krawędzi budynku podświetlony wciąż zmieniającym się światłem i bardzo zatłoczony gośćmi przychodzącymi tam głównie dla oszałamiających widoków nocnego Bangkoku. Degustowaliśmy drinka o nazwie Hangovertini, który powstał na cześć filmu Hangover II (KacVegas II), kręconego w tym hotelu. Drink był o smaku...rozmarynu, z gałązką rozmarynu pływającą w środku dla wzmocnienia efektu. Powiem tylko, że ma bardzo adekwatną nazwę... ;)




Monia, Misiu, było cudownie!




Polowanie na słonie

Jakiś czas temu przeczytałam w Vientiane Times, lokalnej anglojęzycznej gazecie, że nieopodal stolicy można odwiedzić miejsce ze słoniami zlokalizowane przy niewielkim wodospadzie.
Miejsce nie było dokładnie opisane, zaczęłam więc szukać i pytać. Okazało się, że zlokalizowanie miejsca opisanego w gazecie nie jest tutaj takie proste. Co dziś wydaje się nieprawdopodobne nie znalazłam żadnej wzmianki o tym miejscu w internecie, znając jego nazwę. Trafiłam w końcu do miejscowego biura podróży, gdzie dowiedziałam się, że owszem takie miejsca są nawet dwa, ale pani nie potrafiła mi ich wskazać na mapie, gdyż takiej nie posiadała. Dowiedziałam się tylko, którą drogą należy wyjechać z miasta i za jaką miejscowością należy w "pewnym" momencie skręcić w lewo z drogi głównej. Jeden z pracowników firmy Łukasza wskazał nam ową miejscowość na mapie, bo na Google maps nie jest ona opisana. Tak więc w końcu wiedzieliśmy mniej więcej gdzie mamy jechać. Miejsca różniły się tym, że w jednym można było jeździć na słoniach ale nie można było ochłodzić się w wodospadzie a w drugim na odwrót, bez jazdy, za to wodne kaskady dające ochłodę. Dziewczyny bardzo chciały przejażdżki na olbrzymach, decyzja zapadła więc szybko.

I tak w ostatnią sobotę wyruszyliśmy na słonie, szukając ich prawie po śladach ;)
Za wskazaną miejscowością wysiadałam z auta i pytałam miejscowych o drogę. I tak parę razy jeżdżąc tam i z powrotem zawężaliśmy odcinek aż w końcu dotarliśmy do owego skrętu (znajdowała się przy nim tablica po laotańsku informująca że za 4 km jest restauracja, żadnej informacji po angielsku)  i już za parę minut zza drzew dostrzegliśmy je w końcu. Słonie stały sobie grzecznie z ławeczkami na grzbietach czekając na nas ;)


Jako że nie jest łatwo wsiąść na słonia z ziemi, zwykle dla turystów buduje się specjalne rampy, z których łatwo jest wskoczyć na ławeczkę czy do kosza. Słonie stały tu dookoła takiej rampy, trzymając trąby na deskach podestu i czekając na smakowite kąski. Trąby, ruszające się wciąż i wyciągające w naszym kierunku wyglądały jak macki olbrzymiej ośmiornicy, gotowe w każdej chwili złapać ofiarę w pół i gdzieś wciągnąć.





Można było na miejscu kupić banany lub trzcinę cukrową i pokarmić maleństwa. Misia, bardzo podekscytowana swoim pierwszym kontaktem ze słoniami, z początku bała się wyciągnąć rękę w kierunku trąby, ale po jakimś czasie lody zostały przełamane i karmiła je kawałkami trzciny, głaskała.







Po jakimś czasie na  jednego wierzchowca wskoczyła Dominika z Olą, my z Mimi na drugiego i przespacerowaliśmy się trochę po okolicy. Fajnie jest tak powoli jechać kołysząc się na boki, czując pod bosą stopą szorstką skórę wielkoluda. Przejażdżka trwała zdecydowanie za krótko. 




Potem obserwowaliśmy jak mahout, czyli opiekun słonia kąpie swego podopiecznego. Zanurzył go całego w wodzie, tylko ławka wystawała.

Gdy przyjechałam do Laosu po raz pierwszy prawie dwa lata temu, Łukasz zabrał mnie na wycieczkę na północ kraju i tam pierwszy raz jeździliśmy na słoniu z dodatkową atrakcją w postaci kąpieli słonia właśnie. Zdejmuje się ławkę, siada na grzbiecie i do wody. Słoń na znak mahouta zanurza się cały. A potem polewa gości na sobie. To jest dopiero fajna zabawa :)

 


Obok na rozległym terenie znajdowała się restauracja z chatkami, gdzie leżąc na matach i poduszkach można było degustować lokalne przysmaki, co też po przejażdżce uczyniliśmy z ochotą.



Polowanie na słonie uznaliśmy za udane ;)



Happy Easter!

Czyli wesołych Świąt Wielkanocnych!

W Laosie króluje buddyzm oraz pierwotne plemienne wierzenia. W stolicy zachował się jednak mały katolicki kościółek z końca XIX w, w klimatycznym kolonialnym stylu.
Nie święci się tu jednak pokarmów, nie maluje jajek, brak też Śmigusa (choć w Laotański Nowy Rok, który jest już za dwa tygodnie, zwyczajowo polewają się wodą na ulicach, leją ponoć wiadrami... ).

Jest jednak wesoło, kolorowo i inaczej. Kościół został udekorowany bardzo oryginalnie, bo... warzywami i owocami. Wyglądało to świetnie.
Wszyscy zostali też obdarowani ugotowanymi jajkami w kolorowych zawijkach i słodyczami. W sumie zwyczaje trochę podobne do naszych.






A do nas przed świętami zawitał pierwszy gość z Polski - Dominika, siostra Łukasza przyjechała na tydzień ku naszej wielkiej radości. Przywiozła ze sobą kurczaczki, jajeczka, dziewczyny przyozdobiły dom, od razu zrobiło się bardziej  świątecznie. Aby tradycji stało się zadość zrobiliśmy też pisanki i było prawie jak w Polsce. Prawie... ;)


Podczas Wielkanocnego śniadania odbyła się tradycyjna w mojej rodzinie bitwa na jajka (zwycięża ten, kto pozostaje z niestłuczoną skorupką, wygrała Dominika), a po śniadaniu dziewczynki szukały ukrytych w ogrodzie łakoci. Czyli wszystko po staremu ;)