niedziela, 26 marca 2017

Vang Vieng z Babcią

Na weekend wybraliśmy się do Vang Vieng, urokliwego miasteczka w górzystym terenie nad rzeką Nam Song, 150 km na północ od Vientiane. Mimo że to niedaleko droga jest dosyć męcząca, częściowo jest w budowie a gdy wjeżdża się na jej górski odcinek zaczynają się serpentyny ciężkie do zniesienia dla mniej odpornych pasażerów. Ale warto :)




Rano, po śniadaniu na tarasie nad rzeką, postanowiliśmy odbyć wycieczkę do wodnej jaskini a potem spłynąć kajakami z powrotem do miasta. W jednej z wielu agencji turystycznych wykupiliśmy taki pakiet, załadowaliśmy się na podstawione autko i w drogę. 15 km i byliśmy na miejscu, jeszcze tylko przejście przez wiszący most i spacer przez malowniczą wioskę.






Eksplorowanie wodnej jaskini odbywa się na... dętkach. Trzeba usadzić się na kole, złapać za linę, założyć na głowę latarkę i można ruszać. Woda wypływająca z jaskini początkowo wydaje się zimna ale po chwili okazuje się być kojąco chłodna i przyjemna. Nasz przewodnik rusza pierwszy, Łukasz z Misią na kolanach drugi, potem Mama, Ola i ja zamykam naszą wycieczkę. Podciągając się rękami za linę płynie się pół kilometra w głąb niskiej jaskini, w całkowitej ciemności, by na jej końcu zejść z dętki i przeciskając się przez szczeliny skalne momentami na kolanach zrobić pętlę i wrócić z powrotem do miejsca cumowania dętek, które dosiada się znów i płynie się do wyjścia. Czaaad ;)

Ola ma problem z zamoczeniem kuperka w chłodnej wodzie

potem poszło już gładko

Mama dzielnie sobie radziła





hurraaa, znowu słońce

Ilość uczestników naszej wycieczki zgadzała się po wyjściu z jaskini więc bez przeszkód ruszyliśmy w dalszą drogę.  
Czas na kajaki :)


próbka laotańskiego angielskiego, chodzi o to żeby nie wchodzić dużą grupą na most


Wzięliśmy dwa kajaki, przewodnik płynął w trzecim.  Woda w rzece Nam Song jest przejrzysta i ciepła, idealna do pływania. Poprosiliśmy naszego przewodnika, żeby zatrzymał się w dogodnym do popluskania się miejscu, a także żeby wybrał jedną z wielu przybrzeżnych knajpek na lunch.



tu nurt był bardzo wartki, ledwo siedziałyśmy w miejscu trzymając się kamieni

Mama zamówiła małe Mojito ;)


musieliśmy troszkę pomóc

dalej woda była spokojniejsza, zatrzymaliśmy się na pływanie



Wycieczka zakończyła się tuż pod naszym hotelem, zupełnie mokrzy (ulubioną rozrywką tutejszych wioślarzy jest chlapanie za pomocą wiosła mijanych właśnie kajaków, stoczyliśmy więc kilka bitew) potruchtaliśmy do swoich pokoi przebrać się na obiad. A potem już chillout w luzackim Smile Beach Bar :)



Na następny dzień Łukasz zaplanował dla Mamy zjazdy na linach nad lasami ale niestety pogoda pokrzyżowała nam szyki, w nocy przyszła burza i rano padał deszcz... Co też miało swój urok...




Postanowiliśmy więc odwiedzić jeszcze jedna jaskinię, tym razem suchą, Jang Cave.
Znowu mostek i oglądanie miejscowych specjałów wyłożonych na przydrożnych stoiskach...




Przy jaskini turkusowe oczko do pływania, aż żal, że nie mieliśmy kostiumów przy sobie. Tym bardziej, że przed nami trochę schodów do pokonania. Z tarasu przed wejściem do jaskini można w nagrodę za trud obejrzeć panoramę Vang Vieng.





A w środku, jak to w jaskini...





dziewczyny dały mały koncercik

Gdy wyszliśmy powitało nas słońce, więc resztę dnia spędziliśmy na opalaniu i pływaniu.


Good bye Vang Vieng!

niedziela, 19 marca 2017

Babcia w Laosie 2

Po pół roku znów odwiedziła nas Babcia Ela. Dzielnie sama przeleciała pół świata, z przesiadką w Dubaju. Łukasz poleciał do Bangkoku, żeby towarzyszyć Mamie w ostatnim odcinku podróży, a że mieli prawie 8 h do odlotu samolotu do Vientiane, pojechali na szybką wycieczkę po mieście, statkiem i tuk-tukiem.

na lotnisku w Bangkoku

na statku

w tuk-tuku

Dziewczynki nie mogły się doczekać Babci...


Aklimatyzacja przebiegła łagodnie i bez problemów.





A potem nadeszło monotonne życie codzienne, odprowadzanie Misi do przedszkola, relax, masaż lub basen, lunch, przyprowadzanie Misi z przedszkola, obiad i po południowo-wieczorne zajęcia w podgrupach :)





W sobotę wybraliśmy się do słoni niedaleko Vientiane i okazało się, że są tam dwa małe słoniki, takie jeszcze pijące mleko mamy. Jeden spał u stóp swej rodzicielki a drugi dokazywał przy swojej, był przesłodki, nie mogłyśmy się od niego oderwać.



Słoninka, bo to dziewczynka, naśladowała mamę kładąc trąbkę na podest do karmienia.


Wciąż popijała mleczko mamy.

Bananków nie potrafiła jeść, mimo, że obrałam jej ze skórki.

słodka :)




mama czuwa




Obok stał olbrzymi samiec, z niestety przyciętymi dla bezpieczeństwa ciosami.


Słoń afrykański i azjatycki nie należą do tego samego rodzaju. W pewnym etapie powstawania gatunków, ich linie ewolucyjne rozdzieliły się, a bezpośredni przodkowie przestali być wspólni. Słoń azjatycki (Elephas maximus) w odróżnieniu od afrykańskiego (Loxodonta africana) jest najbliższym żyjącym krewnym mamutów. Co świetnie widać na poniższym zdjęciu w kształcie czaszki tego samca.




Dziewczyny z Babcią odbyły krótki spacer po okolicy.



A potem już obiad w pobliskiej restauracji ...

i sjesta.

Miły dzień :)