Następnego dnia o świcie pożegnaliśmy się z tym niesamowitym miejscem i wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą ;)
Prowincja Khammouan, w której się znajdowaliśmy, słynie ze swej urody z powodu wznoszących się tam wapiennych gór krasowych. Jest co podziwiać.
Uczennice jadą do szkoły... Do pokazania naszym rozpuszczonym dzieciom...
Przystanek na śniadanie w Inthira Thakek. Jajka na bekonie dawno nam tak nie smakowały :)
Naszym celem była jaskinia Tham Khoun Xe, znana bardziej pod nazwą Xe Bang Fai od nazwy rzeki, która przez nią przepływa.
Jaskinia była znana miejscowej ludności od dawna, ale z powodu podań o
zamieszkiwaniu w niej duchów jaskiń i wód, nie
była ona przez nich eksplorowana. Po raz pierwszy została zbadana w 1905 roku,
gdy Francuz Paul Macey przepłynął przez jaskinię na bambusowej tratwie. Po 100 latach ekspedycja National Geografic odkryła jaskinię ponownie dla świata.
Odkryła, ale jaskinia pozostała wyzwaniem, do zwiedzania jest przygotowany tylko jej odcinek niedaleko od wejścia, gdzie można wyjść z łodzi, przejść przez piękne korytarze i wspiąć się na balkon z widokiem na wejście. Przepłynięcie całej jaskini wymaga wykupienia zorganizowanej wycieczki. Lub, tak jak my to zrobiliśmy, za pośrednictwem jednego z laotańskich biur podróży wynajęliśmy przewodnika żeby zorganizował taką wycieczkę specjalnie dla nas.
Tak poznaliśmy Toya, naszego przewodnika, tłumacza, kucharza i opiekuna w jednym. Spotkaliśmy się z nim w Thakek, stolicy prowincji, gdzie pojechaliśmy razem na targ po zakupy. Wioska obok jaskini, w której mieliśmy nocleg była bardzo uboga a na dodatek powodzie zniszczyły większą część upraw więc lepiej było zabrać ze sobą cały prowiant. Owoce, warzywa, mięso, jajka, ryż, kawa...papier toaletowy! Toy przeleciał przez targ jak burza kupując wszystko czego według niego potrzebowaliśmy.
Po co jajka - spytałam. Stłuką się na tych wertepach!
Jak to po co - zdziwił się Toy. Jutro na śniadanie zrobię Wam jejecznicę!
... nie miałam więcej pytań... :)
W końcu Łukasz zebrał zakupy do kartonu, załadował na pakę i ruszyliśmy.
Droga prowadziła prosto na wschód, w stronę granicy z Wietnamem i była cudownie prosta i niezniszczona bo... zbudowana przez Wietnamczyków :) Lecz kiedy byliśmy już kilkanaście kilometrów od granicy musieliśmy skręcić z tej cudownie wygodnej nie laotańskiej drogi i zaczęła się.... droga przez mękę ;)
20 kilka kilometrów drogi gruntowej później dotarliśmy... do przeprawy
na rzece. Drewniany podest na trzech łódkach. Betonowy most spłynął podczas pory deszczowej... Toy spojrzał na
zegarek, potem z podziwem na Łukasza i stwierdził, że jeszcze nigdy nie
dotarł tu w takim tempie ;)
Po drugiej stronie rzeki znajdowała się wioska, gdzie zostawiliśmy samochód i zmieniliśmy środek transportu na łódź. A właściwie czółno powinnam powiedzieć... 6 osób plus bagaże..? Not a problem!
I w drogę. Ahoj przygodo! Kocham podróżowanie łodziami po rzekach :)
Krótka przerwa na wysepce na dotankowanie paliwa z baku.
Niecałe dwie godziny potem dotarliśmy na miejsce.
Komitet powitalny ;)
Okazało się, że zajmiemy guest house (dom gościnny) na centralnym placu wsi.
Na piętrze 4 pokoje, styl a la schronisko w górach ;)
Wioska Nong Ping, czas się tu zatrzymał gdzieś 100 lat temu...
Stacja paliw...
Wieczorny spacer do rzeki przed jaskinią. Trzeba się przywitać z duchami...
Toy w kuchni. Tradycyjnie robiony sticky rice (klejący ryż).
Bez komentarza... :))
Po kolacji Toy zarządził pobudkę o 5!
"O 5.30 serwuję śniadanie. O 6 mamy transport - tok toka. Na jaskinię w jedna stronę zakładam ok. czterech godzin. Jeśli mamy być z powrotem w Thakek przed północą nie możemy się ociągać."
Co było robić? Po 7 byliśmy grzecznie w łóżkach, a po chwili już chrapaliśmy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz