Postanowiliśmy spontanicznie wyskoczyć na północ Laosu, Luang Prabang i okolice.
W grudniu ma zostać otwarta pierwsza w kraju autostrada, z Vientiane do Vang Vieng, ale słyszeliśmy,
że już jest prawie ukończona i ludzie z niej korzystają... Więc i my postanowiliśmy z niej skorzystać, jako że jakość starej drogi do VV jest teraz dramatyczna, ciężka pora deszczowa i ciężki sprzęt przy budowie autostrady (i kolei) zrobiły swoje. Udało nam się znaleźć wjazd i... jazda.
Ale jaka jazda! Jak po maśle i z pięknymi widokami! Cieszyłam się jak dziecko, że nam się udało, perspektywa dziur i wybojów była przerażająca! :)))
Historyczne pierwsze zdjęcie pierwszej autostrady w Laosie ;)
Autostradą przez plac budowy.. Takie rzeczy tylko w Laosie ;)
W końcu dojeżdżamy do bramek w Vang Vieng, oczywiście nieskończonych i nieczynnych, ale za to w samym mieście. Droga autostradą zajęła nam godzinę!!!

Wy, nieświadomi ludzie zachodu, nie wiecie już co to są złe drogi i dlaczego można się tak cieszyć z autostrady ;)
Na szczęście nic się nikomu nie stało. Ale tu trzeba umieć jeździć.
Chmury malowniczo pełzają po szczytach gór.
Droga ciągnie się przez pustkowia, mijamy zaledwie parę wiosek.
W końcu docieramy do naszego hotelu położonego 10 kilometrów od Luang Prabang. Chcieliśmy być blisko natury i takie właśnie atrakcje zapewnia Hillside Resort. Kilka domków rozrzuconych na zboczu wzgórza z cudnym widokiem. I co lepsze, byliśmy tam jedynymi gośćmi...

Dwa kuce pasą się swobodnie i biegają luzem po ogrodzie.
Wieczorem też jest klimatycznie.
Śpiące królewny w sieci pająka ;)
Poranki w zamglonym ogrodzie były piękne
Pierwszy raz chyba widzę kominek w Laosie. Właścicielem jest Niemiec, to wiele tłumaczy.
W oczekiwaniu na śniadanie przy kawie i kartach ;)
Myślałam, że przyszły popływać...
Mimi in love <3
Rano kwiaty lotosu pięknie otworzyły się na świat
Nasza chatka
Po takim naleśniku z bananami będzie energia na trekking :)
Ruszamy pozwiedzać sąsiedztwo, wiemy że są tu niedaleko piękne wodospady.
Wioska plemienia Hmongów, jest to lud zamieszkujący północne, górskie obszary Laosu.
Nahm Dong Park leży niedaleko hotelu, przepływa przez niego strumień tworząc cudne wodospady.
I znów dodatkowy bonus, byliśmy tam zupełnie sam na sam z przyrodą, żywego ducha więcej!
Ola, która wyrosła już niestety z wieku przytulasków do tatusia, zobaczyła "wielkiego pomarańczowego pajaka" na swej drodze i taka oto była jej reakcja :)) Śmialiśmy się z tego cały dzień!
Za to młodsza siostra zajęła się poszkodowaną z należytym respektem...
Ja tam widziałam tylko tylko takiego sympatycznego koleżkę...
Nie doszliśmy do końca szlaku, upał dał nam się we znaki i dziewczyny się zbuntowały. Szmaragdowa woda kusiła żeby ochłodzić się w potoku :)
I już spowrotem. Odpoczynek wojownika ;)
Następnego poranka nasz pupil przyszedł się z nami przywitać. Prosto do łóżka ;)

Mieliśmy niedosyt naszego pięknego parku i postanowiliśmy wyskoczyć tam jeszcze raz, tym razem od drugiej strony.
Łukasz uparł się na zwiedzanie jaskini... Dziewczyny stanowczo zaprotestowały
i odwiodłam go na szczęście od tego pomysłu ;)
Nieczynna z powodu braku turystów kawiarnia.
Czy doczeka kolejnego sezonu czy przejmie ją dżungla?
Olśniewające widoki
Pyszne lokalne napoje i wracamy na relaks do domu.
Z żalem pożegnaliśmy się z tym cudnym miejscem, ale czekały na nas inne atrakcje.
Na ten przykład grób Henriego Mouhot'a (tak, tak, zawsze znajdę dla moich najbliższych coś co ich uszczęśliwi...;))
Henri Mouhot to francuski przyrodnik i podróżnik z połowy XIX w. W 1861 r odnalazł zagubione w dżungli ruiny Angkor Wat, słynnego khmerskiego zespołu świątyń w Kambodży.
Biedny umarł na malarię w latoańskiej dżungli podczas kolejnej wyprawy a jego zaginiony grobowiec został przypadkowo odkryty dopiero w 1990 r!
Co za wspaniała historia, musiałam też odkryć ten grobowiec i złożyć wyrazy szacunku dla monsieur Mouhot.
Nie dziwię się, że był zaginiony, my ledwie go znaleźliśmy, ale daliśmy radę, tacy z nas tomb raiders!
Monsieur Henri Mouhot
Innym naszym odkryciem na zabitym dechami pustkowiu był ośrodek Orientalny Zamek nad rzeką Nam Khan, gdzie zatrzymalismy się na lunch. Właściciel, Niemiec wybudował sobie tu... orientalny zameczek właśnie, nic dodać nic ująć.
Z powodu braku turystów słonie zostały odprowadzone do dżungli i czekają tam rtak jak wszyscy na lepsze czasy ;)
Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną na południe. Nie mieliśmy jednak tyle szczęścia co poprzednio, chyba było zbyt wielu chętnych na przetestowanie autostrady i została ona szczelnie zabezpieczona...
Na odcinku górskim zaczęło padać, chmury opadły albo mgła się podniosła i temperatura spadła do 18 stopni! Brr... takiego chłodu dawno nie czuliśmy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz