środa, 26 sierpnia 2015

Mega bonsai

Przy drodze do naszego domu mieści się sklep ogrodniczy. Drzewa, które widać z drogi wyglądają kosmicznie przez kształt, który im nadano, jak przerośnięte drzewka bonsai, przynajmniej nam tak się kojarzą ;)


W końcu zatrzymaliśmy się tam niedawno, żeby z bliska zobaczyć co to jest. Są to przycinane i formowane z pomocą drucików drzewa, nie wiem jaki to gatunek, nie znam się na tym, ale prezentują się bardzo malowniczo, prawda?


Prócz tych drzew w sprzedaży są wielkie palmy i inna egzotyczna roślinność, aż szkoda, że w Polsce jest za zimno na taki ogród, a gdyby nawet, to jak to przewieźć?


Laotańczycy uwielbiają rośliny doniczkowe, w ogrodach mimo bujnej roślinności wyrastającej wprost z ziemi stoją zawsze dodatkowo rośliny w donicach, często są to całkiem spore drzewa w olbrzymich doniczkach.
My też zakupiliśmy dwie roślinki, w tym jedno drzewko bardziej w rozmiarach faktycznego bonsai, to chyba fikus. Zobaczymy co z niego wyrośnie :)


wtorek, 25 sierpnia 2015

Masaż po laotańsku

Wiele razy mijałam tę tablicę, obiecując sobie, że zajrzę tam któregoś dnia, aż w końcu nadeszła okazja, byłam sama i stwierdziłam, że wjadę w tę boczną uliczkę i zobaczę co się za tym kryje.


Jak dotąd w Laosie byłam jedynie na masażu stóp, w centrum co rusz można się natknąć na salony masażu z rzędami foteli do masażu stóp a w głębi materacami do masażu całościowego. W całym tym rejonie Azji masaż jest bardzo powszechnym sposobem dbania o ciało. Od jakiegoś czasu rozglądałam się za jakimś fajnym miejscem z masażami i innymi zabiegami, jakże niezbędnymi dla kobiecego ciała i duszy ;) No więc skręciłam do Manee Spa i odnalazłam swoje miejsce :)
Tego właśnie szukałam. Zaciszne, kameralne spa w tradycyjnym stylu, leżące w pięknym ogrodzie.

Poprosiłam o menu i niewiele się zastanawiając wybrałam na początek godzinny Lao Traditional Body Massage. Miła pani zaprowadziła mnie do salki z trzema niskim leżankami, przyciemnionym światłem i muzyką szemrzącą w tle. Przebrałam się w luźną bluzę i bardzo szerokie zawiązywane w pasie spodnie z grubo tkanej bawełny, położyłam się na plecach i ta malutka miła pani wzięła mnie w obroty. Zaczęła od stóp, przez nogi, ręce, kark i głowę, potem gdy leżałam na brzuchu plecy, pośladki i znów nogi. Laotański masaż jest właściwie  pół masażem, pół strechingiem, czyli rozciąganiem. To co ona robiła z moimi nogami naciągając, wyciągając i przeciągając je we wszystkich możliwych kierunkach budziło momentami mój śmiech a momentami strach. Czułam wszystkie stawy, mięśnie i ścięgna jakie posiadam. A używała do tego nie tylko rąk ale też nóg. Śmiem twierdzić, że jeśli regularnie będę chodzić tu na masaż to wkrótce będę potrafiła zrobić szpagat ;) Zakończyła dreptając po mnie swymi małymi stópkami... 
Po wszystkim czułam się jak nowonarodzona, na koniec zostałam jeszcze poczęstowana herbatką i owocami. Bajka :)

Mam w planie wpadać tu rano po odstawieniu Misi do przedszkola. Tak było zresztą i tym razem, Mimi została pierwszy raz sama na trzy godziny, Ola zdecydowała, że chce spędzić pół dnia z tatą w pracy, a ja, zostawiwszy płaczące dziecko w obcych rękach nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Mijając znowu Manee Spa zdecydowałam - pojadę się odstresować i tak też zrobiłam :)
Jak odebrałam Misię okazało się, że niepotrzebnie się stresowałam, pochlipała przez dziesięć minut zagryzając łzy przekąską i włączyła się do zabawy :) Przyjechałam pod przedszkole wcześniej, czając się za zamkniętą bramą, żeby zobaczyć ją, jak będzie wracać z ogrodu, czy nie płacze albo jakaś krzywda się jej nie dzieje ale maszerowała trzymając panią za rękę jak gdyby nigdy nic. Ulżyło mi, bo siedząc z nią te parę razy widziałam jak dzieci ( głównie chłopcy :o) potrafią długo płakać za rodzicami. Potem powiedziała, że było fajnie tylko troszkę popłakała na początku. Ale że chce chodzić dalej do szkoły dla małych dzieci :)

czwartek, 20 sierpnia 2015

Poszła Misia do przedszkola

Tak, tak, nadszedł ten czas, naszemu Maleństwu niedługo stuknie trójeczka, wiec nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poszło do przedszkola i zaznało życia towarzyskiego wśród internacjonalnych równolatków ;) A przy okazji nauczyło się paru rzeczy, jak choćby języka angielskiego. Przedszkole znalazłam właściwie przypadkiem, znajduje się bardzo blisko firmy Łukasza, wiec mijając je parę razy, w końcu zdecydowałam przyjrzeć się sprawie bliżej.
Jest to przedszkole prowadzone w systemie Montessori, (czyli tak w skrócie - nauka i praca przez zabawę, w zgodzie z indywidualnymi możliwościami i potrzebami dziecka) rok szkolny zaczął się w nim już w drugim tygodniu sierpnia, my wybrałyśmy się z wizytą na rozpoznanie terenu jeszcze przed rozpoczęciem zajęć. Energiczna pani dyrektor, Laotanka, oprowadzila nas po budynku, pokazala sale i ogród z placem zabaw, po którym jeszcze zamiast dzieci grasowaly trzy króliki... :) Mimi była zachwycona. Ogrod duzy i zacieniony, co ważne w tym klimacie, sale przestronne, spodobało sie nam. Wcześniej byłyśmy jeszcze w innym przedszkolu, tez niby międzynarodowym, ale warunki byly bez porównania gorsze, dzieci - same czarne główki a obsługa ledwo mówila po angielsku... Tak wiec decyzja zapadla szybko. 



Zdecydowaliśmy, ze w sierpniu przejdziemy się parę razy na pół dnia, żeby Misię oswoić z nową sytuacją, a od września obie uczennice zaczną już regularną szkołę.

Dzieci schodzą się miedzy 8 a 9 i do 9.30 jest czas wolnych zajęć wedle indywidualnych zainteresowań, wszystkie dzieci mogą się miksować we wszystkich salach i bawić razem bez podziału na grupy wiekowe. Są trzy grupy, zwane tu z włoska (bo twórczyni tego systemu szkół była Włoszką) casa - czyli dom. Mimi należy więc do Casa1, w której są maluchy 2,5-3,5 letnie. 

Na zdjęciu Mimi w swoim szkolnym stroju, w którym dzieci chodzą od poniedziałku do czwartku, w piątki jest luźny dzień bez uniformów i przedszkole działa tylko do 12. Na strój składa się biały 
t- shirt, szorty, spódniczka albo spodnie w biało granatowa krateczkę. 


Potem nadchodzi snack time, czyli czas na przekąskę, którą dzieci przynoszą z domu. 


Na przekąskę dzieci rozchodzą się do swoich małych salek, grupa pierwsza ma dwie salki, w której siedzi po kilkoro maluchów przy wspólnym stoliczku. Wyciągąją swoje pudełka i się zaczyna... Miałam mnóstwo zabawy patrząc, jak jedzą, niektóre rzucają się ja jedzenie, brudząc się niemiłosiernie, inne coś tam skubią nieśmiało, dwóch największych grupowych łobuziaków przepycha się miedzy sobą. Mimi zwykle ma kartonik czekoladowego mleka, owoca i krakersy. 

Generalnie panuje zasada, że dzieci mają jak najwięcej robić same, otwierać i zamykać pudełka, odkręcać i zakręcać napoje, a nade wszystko utrzymywać porządek. Po jedzeniu dzieci wyrzucają resztki do kosza i zamykają swoje snack boxy a potem odkładają je w jedno miejsce. Tak samo podczas zabawy, nauczyciele pilnują bardzo,  żeby po zabawie wszystko było odkładane przez dzieci na miejsce.
Po jedzeniu i umyciu rąk nadchodzi czas na krótką lekcję o jakiejś literce połączoną z czynnością manualną typu rysowanie czy wyklejanie tej literki właśnie, oraz czytanie. 

Tu Mimi na zdjęciu z panią dyr. Adą, która ma zajęcia z Casa 1.


 Pierwszego dnia, gdy Ola była też podczas tych zajęć i część dzieci skończyła już jeść i czekała na pozostałe, jeden z chłopców (tych rozrabiaków) poprosił ją, żeby mu przeczytała książeczkę. Ola zaczęła czytać gromadząc przy sobie grupkę słuchaczy. Nadaje się na przedszkolankę, dzieci do niej lgną ;)


Potem jest wyjście do ogrodu i godzinna zabawa na powietrzu, pod okiem paru nauczycieli. Jest piaskownica, różne wspinaczki, huśtawki na dętkach, wiec Misia jest zadowolona, nie nudzi się. Generalnie podoba się jej w  "szkole dla małych dzieci" jak nazywa przedszkole, pod warunkiem, że mama jest gdzieś w polu widzenia. Ale mówi, ze zostanie niedługo sama na jakiś czas.. Zobaczymy jak to będzie ;) Zaczęła pytać dlaczego tu tak dziwnie mówią, że ona nie rozumie.. Tłumaczymy, że musi się nauczyć tego innego sposobu mówienia i będzie mogła rozmawiać. Jest śmiesznie bo te maluchy w sumie nie mówią jeszcze za dobrze, porozumiewają się pojedynczymi słowami i gestami pomiędzy sobą i z nauczycielami ale większość rozumie lepiej lub gorzej po angielsku lub francusku. 

Po godzinnej zabawie, myciu nóg, rąk, szukaniu butów, w końcu wracają do środka na półgodzinne Music circle, zajęcia muzyczne w kółeczku z gitarą, śpiewaniem i różnymi muzycznymi zabawami. 

Potem o 12 jest lunch i godzinna drzemka dla maluchów, ale Misia jeszcze nie została na tej popołudniowej części zajęć, wszystkie razem idziemy wtedy na lunch. Tak wiec c.d.n ;)


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Tajlandia po sąsiedzku

W niedzielę wybraliśmy się na zakupy do Tajlandii. Przede wszystkim potrzebowałam rozejrzeć się za szkłami kontaktowymi, bo tutaj kiepściutko z takim zaopatrzeniem, prócz tego kończą się kaszki, które Misia wcina na kolacje, i też niczego podobnego nie mogę znaleźć. Ok. 50 km od granicy leży stolica prowincji Udon Thani, w którym to mieście o tej samej nazwie, na pierwszy rzut oka zresztą wielkości Ventian, (a więc stolicy kraju!), mieszczą się trzy galerie handlowe i inne markety jak choćby Tesco.

Najbliższe przejście graniczne znajduje się tuż za Vientian, przy "Moście przyjaźni laotańsko-tajskiej" nad Mekongiem. Za mostem już Tajlandia.

Okazało się, że niedziela to nie jest najlepszy czas na taką wycieczkę, na granicy tłumy ludzi biegających we wszystkich kierunkach, a my nic nie wiemy, gdzie pójść po jaką pieczątkę i papier, do której budki z paszportem a do której z dokumentami auta. Łukasz przekraczał już wcześniej granicę, ale w innym miejscu na południu kraju, co jak się okazało było dużo prostsze.
Stanęliśmy w pierwszej kolejce, a tu dowiadujemy się, że to kolejka dla pieszych.. Mieliśmy szczęście, że natknęliśmy się na znajomego Francuza, właściciela knajpki, do której lubimy chodzić i on szybko opowiedział nam co i jak. Sam jechał na targ do najbliższego miasteczka za granicą, kupić zaopatrzenie do restauracji, bo w Tajlandii taniej.
Po zaliczeniu pieczątek z kilku budek po stronie Laosu przejechaliśmy most i cała procedura zaczęła się od nowa po stronie tajskiej.. Wszystko na upale, z poganiaczem niewolników w postaci męża mego Łukasza, ja z Mimi na rękach czułam się jak w tłumie uchodźców w Afryce.. ;)

Za granicą niby to samo ale świat taki jakby bardziej uporządkowany, drogi i ich oznaczenia lepsze. No cóż, widać przewagę królestwa nad komuną. W centrum handlowym mogliśmy się znów poczuć jak Polacy w latach 80-tych na zakupach w Berlinie ;)) Zwłaszcza w sklepie spożywczym na dziale owoców i ryb. Towary pięknie wyeksponowane, ozdobione, czysto i schludnie. Kontrast duży w stosunku do targowisk laotańskich na świeżym powietrzu, do których już się zdążyliśmy przyzwyczaić.  Nawet w Polsce tak ładnie to nie wygląda.. A może nie jest tak egzotycznie po prostu? Sama nie wiem..

Odwiedziliśmy dwie największe galerie, druga specyficzna, bo bez dachu, na powietrzu, na sporym terenie mieści się takie zakupowe miasteczko. Nie wiem, czy to dobry pomysł w tym klimacie.. Może wieczorem jest przyjemniej, ale jak świeci słońce to takie zakupy zbyt męczą.

I my byliśmy zbyt zmęczeni na zwiedzanie miasta, które zresztą z niczego nie słynie, więc zwinęliśmy się do domu, z postojem po drodze spowodowanym przejazdem jakiegoś peletonu kolarzy. Na szczęście po południu obie granice były znacznie luźniejsze i szybko byliśmy spowrotem.

Na kolację poszliśmy do Francuza, pogadaliśmy jeszcze trochę o sprawach granicznych i już jesteśmy mądrzejsi na przyszłość ;)


Na zdjęciu widać, że knajpka pełna, jak przyszliśmy to wszystkie stoliki były zajęte, ale właściciel zaproponował nam dostawienie nowego stolika :) Potem dostawił jeszcze dwa, wszystkie na chodniku przed restauracja. Powiedział, że to jeszcze nic, w szczycie sezonu tj. w styczniu cały chodnik jest zajęty przez jego stoliki i nie przyjmuje rezerwacji. Nic tylko otwierać tu restaurację. Ma tu na przykład pyszna pizze z pieca.. Asia, może Pommodorino Laos? Sukces murowany :)

piątek, 14 sierpnia 2015

Wakacyjne lenistwo

..ogarnęło mnie całkowicie, co też widać po aktywności tutaj. Czytanie ksiażek przy basenie i pływanie to obecnie moje główne zajęcie ;) No ale w końcu wakacje jeszcze trwaja, czyż nie? Choć już powoli wszyscy chyba zaczynamy myśleć o nadchodzacym wrześniu i wszystkim tym, co ze soba niesie.. Dziewczyny do szkół zapisane, mundurki i ksiażki skompletowane, można więc się jeszcze trochę pobyczyć.. :)
Co też namiętnie czynimy, jedynie biedny maż mój Łukasz się nie obija, a wrecz przeciwnie :( 

Poniżej kilka fotek dwóch foczek w basenie, głównie dla stęsknionych babcinych oczu :)


Tu właśnie, w cieniu palm znajduje sie nasze stanowisko na suchym lądzie.


 Mimi wybrała sobie nowe okulary, bardzo twarzowe kotki,  prawda?




Ola okulary bardziej w stylu Miami Beach.. nadają się również pod wodę..;)

Mimi swoją Słonice zabiera też na basen, co wygląda komicznie..


A w międzyczasie malujemy sobie paznokcie ;)