Najbliższe przejście graniczne znajduje się tuż za Vientian, przy "Moście przyjaźni laotańsko-tajskiej" nad Mekongiem. Za mostem już Tajlandia.
Okazało się, że niedziela to nie jest najlepszy czas na taką wycieczkę, na granicy tłumy ludzi biegających we wszystkich kierunkach, a my nic nie wiemy, gdzie pójść po jaką pieczątkę i papier, do której budki z paszportem a do której z dokumentami auta. Łukasz przekraczał już wcześniej granicę, ale w innym miejscu na południu kraju, co jak się okazało było dużo prostsze.
Stanęliśmy w pierwszej kolejce, a tu dowiadujemy się, że to kolejka dla pieszych.. Mieliśmy szczęście, że natknęliśmy się na znajomego Francuza, właściciela knajpki, do której lubimy chodzić i on szybko opowiedział nam co i jak. Sam jechał na targ do najbliższego miasteczka za granicą, kupić zaopatrzenie do restauracji, bo w Tajlandii taniej.
Po zaliczeniu pieczątek z kilku budek po stronie Laosu przejechaliśmy most i cała procedura zaczęła się od nowa po stronie tajskiej.. Wszystko na upale, z poganiaczem niewolników w postaci męża mego Łukasza, ja z Mimi na rękach czułam się jak w tłumie uchodźców w Afryce.. ;)
Za granicą niby to samo ale świat taki jakby bardziej uporządkowany, drogi i ich oznaczenia lepsze. No cóż, widać przewagę królestwa nad komuną. W centrum handlowym mogliśmy się znów poczuć jak Polacy w latach 80-tych na zakupach w Berlinie ;)) Zwłaszcza w sklepie spożywczym na dziale owoców i ryb. Towary pięknie wyeksponowane, ozdobione, czysto i schludnie. Kontrast duży w stosunku do targowisk laotańskich na świeżym powietrzu, do których już się zdążyliśmy przyzwyczaić. Nawet w Polsce tak ładnie to nie wygląda.. A może nie jest tak egzotycznie po prostu? Sama nie wiem..
Odwiedziliśmy dwie największe galerie, druga specyficzna, bo bez dachu, na powietrzu, na sporym terenie mieści się takie zakupowe miasteczko. Nie wiem, czy to dobry pomysł w tym klimacie.. Może wieczorem jest przyjemniej, ale jak świeci słońce to takie zakupy zbyt męczą.
I my byliśmy zbyt zmęczeni na zwiedzanie miasta, które zresztą z niczego nie słynie, więc zwinęliśmy się do domu, z postojem po drodze spowodowanym przejazdem jakiegoś peletonu kolarzy. Na szczęście po południu obie granice były znacznie luźniejsze i szybko byliśmy spowrotem.
Na kolację poszliśmy do Francuza, pogadaliśmy jeszcze trochę o sprawach granicznych i już jesteśmy mądrzejsi na przyszłość ;)
Stanęliśmy w pierwszej kolejce, a tu dowiadujemy się, że to kolejka dla pieszych.. Mieliśmy szczęście, że natknęliśmy się na znajomego Francuza, właściciela knajpki, do której lubimy chodzić i on szybko opowiedział nam co i jak. Sam jechał na targ do najbliższego miasteczka za granicą, kupić zaopatrzenie do restauracji, bo w Tajlandii taniej.
Po zaliczeniu pieczątek z kilku budek po stronie Laosu przejechaliśmy most i cała procedura zaczęła się od nowa po stronie tajskiej.. Wszystko na upale, z poganiaczem niewolników w postaci męża mego Łukasza, ja z Mimi na rękach czułam się jak w tłumie uchodźców w Afryce.. ;)
Za granicą niby to samo ale świat taki jakby bardziej uporządkowany, drogi i ich oznaczenia lepsze. No cóż, widać przewagę królestwa nad komuną. W centrum handlowym mogliśmy się znów poczuć jak Polacy w latach 80-tych na zakupach w Berlinie ;)) Zwłaszcza w sklepie spożywczym na dziale owoców i ryb. Towary pięknie wyeksponowane, ozdobione, czysto i schludnie. Kontrast duży w stosunku do targowisk laotańskich na świeżym powietrzu, do których już się zdążyliśmy przyzwyczaić. Nawet w Polsce tak ładnie to nie wygląda.. A może nie jest tak egzotycznie po prostu? Sama nie wiem..
Odwiedziliśmy dwie największe galerie, druga specyficzna, bo bez dachu, na powietrzu, na sporym terenie mieści się takie zakupowe miasteczko. Nie wiem, czy to dobry pomysł w tym klimacie.. Może wieczorem jest przyjemniej, ale jak świeci słońce to takie zakupy zbyt męczą.
I my byliśmy zbyt zmęczeni na zwiedzanie miasta, które zresztą z niczego nie słynie, więc zwinęliśmy się do domu, z postojem po drodze spowodowanym przejazdem jakiegoś peletonu kolarzy. Na szczęście po południu obie granice były znacznie luźniejsze i szybko byliśmy spowrotem.
Na kolację poszliśmy do Francuza, pogadaliśmy jeszcze trochę o sprawach granicznych i już jesteśmy mądrzejsi na przyszłość ;)
Na zdjęciu widać, że knajpka pełna, jak przyszliśmy to wszystkie stoliki były zajęte, ale właściciel zaproponował nam dostawienie nowego stolika :) Potem dostawił jeszcze dwa, wszystkie na chodniku przed restauracja. Powiedział, że to jeszcze nic, w szczycie sezonu tj. w styczniu cały chodnik jest zajęty przez jego stoliki i nie przyjmuje rezerwacji. Nic tylko otwierać tu restaurację. Ma tu na przykład pyszna pizze z pieca.. Asia, może Pommodorino Laos? Sukces murowany :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz