Taki rodzaj turystyki nigdy mnie nie pociągał, wręcz żal mi było tych zwykle młodych ludzi dźwigających swój ciężar w panujących tu temperaturach. A jednak jakaś cząstka mnie zazdrościła im wolności i swobody planowania i przemieszczania się, luzu i radości z podróży w nieznane i niezaplanowane czasami miejsca.
W taką miesięczną podróż do Tajlandii i Laosu wybrała się niedawno siostra Łukasza, Dominika, a mnie, korzystając z pobytu u nas mojej nieocenionej Teściowej udało się dołączyć do niej na parę dni.
-Będziesz pomykać z walizeczką czy masz plecak? - zapytała Dominika niewinnie a ja uświadomiłam sobie, że nadeszło właśnie moje backpackerskie 5 minut!
Co prawda na pięciodniową podróż wystarczył mi w zupełności sportowy plecak Łukasza, ale i tak była to moja pierwsza wyprawa z plecakiem w świat ;)
Plan był prosty, spotykamy się w sobotę rano na Koh Yao Noi, wysepce leżącej w przepięknej Zatoce Phang-Nga, aby pozwiedzać znajdujące się tam wyspy i wysepki.
Dominika przeskoczyła z Zatoki Tajskiej na druga stronę półwyspu, ja przyleciałam na wyspę Phuket, przenocowałam tam i w sobotni poranek zjawiłam się na przystani Bangrong na wschodnim wybrzeżu aby złapać longtail boat (tutejsze tradycyjne łodzie motorowe) na Yao Noi. Po godzinnej podróży w zmieniającej się co chwila pogodzie dotarłam na miejsce, Dominika dołączyła niedługo potem.
Przystań Bangrong
Koh Yao Noi
Wyspy Yao - Noi i Yai (Mała i Duża) nie należą do najbardziej turystycznych miejsc pewnie z powodu małej ilości ładnych plaż, nam to jednak nie przeszkadzało, bo od razu trafiłyśmy wiedzione naszymi podróżniczymi nosami na najładniejszą z nich, pustą, całą dla nas! Ach ta błogosławiona pora deszczowa...
Zennn...
Wszystkie huśtawki nasze.
Na następny dzień cieszyłam się najbardziej, dzień w Zatoce Phan Nga. Wraz z parą Amerykanów, których poznałam w podróży, wynajęliśmy łódź na całodzienną wyprawę. Do przystani zawieźli nas na skuterkach nasi gospodarze, przemili właściciele bungalowów w których mieszkałyśmy. Nasza łódź już czekała, zapakowaliśmy się i w drogę, a właściwie, w morze. Ulokowałam się na dziobie i chłonęłam widoki...
Pierwszy przystanek - Koh Panak, skalista wyspa, do wnętrza której można wejść przez nisko sklepioną jaskinię, którą płynie strumyk. Idąc w ciemności za naszym sternikiem, przyświecając sobie komórkami, momentami zgięci w pół, nie wiedzieliśmy co czeka nas po drugiej stronie. A tam, zamknięta pionowymi wysokimi skałami obrośniętymi lasem owalna plaża z dziesiątkami maleńkich kolorowych krabików pierzchających do swych norek przy każdym naszym ruchu. Na środku rosły mangrowce, jako że tą część wybrzeża Tajlandii porasta las namorzynowy. Czuliśmy się tam trochę jak w Jurassic Park, tylko dinozaura brakowało ;)
Następne na naszym morskim szlaku były Khao Phing Kan i Ko Tapu (Gwóźdź), szerzej znane jako Wyspa Jamesa Bonda, gdyż to tu kręcono w 1974 r. odcinek pt. "Człowiek ze złotym pistoletem". Muszę przyznać, że to miejsce był moim największym rozczarowaniem rejsu, okazało się bowiem, że wysepki te wchodzą w skład parku narodowego i nie jest to po prostu plaża z pięknym widokiem znanym jako symbol tajskich wysp gdzie można popływać i nacieszyć się otoczeniem ale wysoce komercyjne miejsce, gdzie za postawienie stopy na ziemi trzeba zapłacić 300 BTH, można zrobić zdjęcie Gwoździa z plaży stojąc w tłumie innych turystów i kupić pamiątkę... Nieee, to nie dla nas. Opłynęliśmy Bonda dookoła i to nam wystarczyło, ruszamy dalej.
Aniołki Jamesa...Wczułyśmy się w klimat ;)
Lasy mangrowe.
Przed nami Koh Panyee, muzułmańska wyspa na palach przyklejona do skalnej ściany. Osada ta powstała pod koniec XVIII w. założona przez malezyjskich wędrownych rybaków. Ma szkołę i szpital. Meczet ze świecącymi z daleka na złoto kopułami góruje nad rzędami domków we wszystkich kolorach tęczy. Zatrzymujemy się tu na lunch.
Pływaliśmy i pływaliśmy od rana po morzu ale jeszcze nie mogliśmy spokojnie w nim się popluskać, a mieliśmy na to wielką ochotę. Prosiliśmy więc naszego kapitana o jakieś fajne miejsce do kąpieli. I dostaliśmy je. Zabrał nas na bezludną wysepkę z niewielką plażą u podnóża skalnej ściany. A ściana ta była jak olbrzymie płótno, na którym natura stworzyła swe dzieło. Byliśmy oczarowani tym miejscem, można było leżeć na wodzie w nieskończoność twarzą w stronę wyspy i podziwiać...
Na zakończenie dnia na morzu ostatni już przystanek, malownicza wysepka z na wpół zamkniętą przez skały zatoczką, pocztówkowe widoki.
Morze pożegnało się poziomą tęczą, deszcz gonił nas przez pół dnia ale nie dogonił, do portu przybiliśmy w słońcu, pełni wrażeń.
Oj Kasiu zazdroszczę tych klimatów..wspomnienia ozyły:)))
OdpowiedzUsuńEwcia pakuj plecak i przylatuj!
UsuńWszystko się zgadza, tak było!
OdpowiedzUsuńA chrzest backpakera przeszłaś doskonale, następna wyprawa już w planach pomimo, że tej jeszcze nie skończyłam, mam nadzieję że też dołączysz ;)
Jasne 😀
Usuń