Pożegnaliśmy śliczną Koh Samet, Fiona nam pomachała na pożegnanie i ruszyliśmy znów naszą różową krypą ;)
Musieliśmy wrócić na ląd, stamtąd wziąć znów taxi i pojechać 200 km na wschód, do portu blisko już granicy z Kambodżą, skąd odchodzą promy na Ko Chang. Niestety nie ma wodnego połączenia pomiędzy tymi wyspami (i niestety nie ma drewnianych łajb, tylko wielkie promy samochodowe).
Koh Chang (Wyspa Słonia) jest dużą, trzecią (po Phuket i Koh Samui) co do wielkości wyspą tajską. Jest górzysta w centralnej części, pokryta lasem tropikalnym, z licznymi strumykami i wodospadami.
Wyspa słynie też z dosyć wilgotnego mikroklimatu i wielu opadów. No ale teraz mamy porę suchą. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy dojeżdżając już do portu zaliczyliśmy ulewę...! Na szczęście tak szybko jak się pojawiła tak szybko zniknęła, zostawiając po sobie jedynie ciemne chmury.
Jako że z upodobaniem uprawiamy wakacje last minute, przelot i noclegi rezerwowaliśmy 2 dni przed wylotem :) Ma to swoje plusy i minusy oczywiście, do minusów należy ograniczona już sporo ilość fajnych miejsc noclegowych. Święta i nowy rok to szczyt szczytów jeśli chodzi o sezon turystyczny w Tajlandii, ale dało się. Na Ko Chang zrobiliśmy eksperyment, a mianowicie zarezerwowaliśmy hostel :) Idealnie dla naszych potrzeb położony w centrum, nowy, z ciekawym wystrojem okazał się świetnym sposobem na pokazanie dzieciom jak fajnie może być niekoniecznie w hotelu z basenem.
4 osobowy pokój z łazienką, Miśka była zachwycona spaniem na górze a my z rozrzewnieniem wspominaliśmy pewne górskie schronisko laaata temu :)
Najbliższa plaża znajdowała się 5 minut spacerem, tam spędziliśmy resztę dnia.
Na następny dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie wyspy. Wynajęliśmy auto (co właściciel hostelu bardzo nam odradzał, potem przekonaliśmy się dlaczego..) i na celownik wzięliśmy usytuowany niedaleko najfajniejszy ponoć z wodospadów. Najfajniejszy, bo można pod nim pływać :)
Pół kilometrowy spacerek pod górkę...
i jesteśmy na miejscu.
Oczywiście ruszamy się schłodzić :)
I hooop! Woda chłodna ale cudowna.
Ola stwierdziła, że woda jest za zimna i skupiła się na nęceniu ryb.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Wyspy niestety nie da się objechać dookoła, na samym południu jest krótki odcinek bez drogi, więc można dojechać do jej końca i trzeba zawrócić. Nie ma też żadnej drogi przecinającej wyspę w poprzek, z powodu gór. Można poruszać się tylko wzdłuż wybrzeża.
Skierowaliśmy się więc w stronę najbardziej oddalonego od nas, wschodniego cypla wyspy.
Górskie odcinki specjalne ;)
Molo widmo
Nasza czerwona torpeda
W końcu ostatnia ścieżka doprowadziła nas na rajską plażę...
Sadzonki kokosa
Kolekcjonerka w akcji.
Mała sesja zdjęciowa z gwiazdą... :)
Zakotwiczyliśmy w tym bajkowym miejscu na dłużej, tym bardziej że była tam mała knajpka z jedzonkiem. Taki rarytas jak prawie bezludna cudna zatoczka na zatłoczonej wyspie nie zdarza się często :)
A potem znów w drogę, na południu droga rozwidlała się i postanowiliśmy sprawdzić dokąd zaprowadzi nas jej drugi koniec. Okazało się że ten rejon pokrywają mangrowce i domki na palach.
A potem dziewczyny powiedziały: dosyć zwiedzania, chcemy do hotelu, położyć się w chłodnej pościeli i odpocząć przy filmie!!! Ach ta dzisiejsza młodzież... :) Bardzo proszę, panny zostały odwiezione, nam nie w głowie był odpoczynek kiedy można jeszcze pojechać na drugi koniec wyspy!
Po drodze natknęliśmy się na miejsce widokowe z zachodem słońca. How romantic!
Kawa i pączuś z widokiem.
Nie mogłam przestać! Było tak pięknie...
Końcowym punktem była przystań Bong Bao, choć bardziej pasowała by tu nazwa pływająca wioska. Długie molo oblepione z obu stron domkami na palach ze sklepikami, restauracyjkami i hotelikami. Niesamowite miejsce, dodatkowo intrygujące o tej porze dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz