drzewami obsypanymi kolorowymi kwiatami,
najwyższymi temperaturami w roku
i dobrą zabawą na mokro :)
Tak też było tym razem.
Mała dygresja. Odkryłam ostatnio, że mango zmieszane z passion fruit (albo marakuja, inna polska nazwa to męczennica jadalna :)) i jogurtem naturalnym smakuje... nie do opisania.
Ale tylko w Laosie!
Obchody oficjalnie trwają 3 dni (14-16/04) choć zwykle zaczynają się już co najmniej tydzień wcześniej na różnych noworocznych spotkaniach i kolacjach. Dla nas zaczęły się ceremonią Baci w jednej z firm prowadzonych przez Łukasza - Cheqqme, która właśnie rozpoczęła działalność. Baci jest powszechną w Laosie ceremonią mającą na celu zapewnienie powodzenia wszelkim nowym przedsięwzięciom, związanych czy to z biznesem czy z budową nowego domu, czy też w związku z nadchodzącą podróżą. Nie można jej pominąć, jest to dla Laotańczyków nie do pomyślenia.
W centralnym punkcie ustawia się rodzaj stroika z darami. Wiszą też na mim białe lub kolorowe sznureczki, które potem zawiązuje się sobie nawzajem na nadgarstkach.
Najpierw odprawiany jest rytuał, zawsze przez specjalnie sprowadzonego członka wioskowej starszyzny, który na głos modli się o pomyślność i posypuje wszystkich ryżem (surowym :)) na szczęście.
Potem wszyscy składają sobie życzenia , ofiarowują jajka i zawiązują sznureczki na nadgarstki, które trzymają złe duchy z daleka.
Ostatni element ceremonii związany był już z nowym rokiem, gdzie tradycyjnie dzieci przychodzą do rodziców i dziadków prosząc o błogosławieństwo na nowy rok i symbolicznie polewając im dłonie wodą. W zamian za to dostają upominki w kopercie. Tutaj za starszyznę robili szefowie firmy i ja :)
Potem następuje część kulinarna.
Tego samego dnia w szkołach dziewczyn też odbywały się imprezy związane z nowym rokiem. Regularne bitwy wodne.
John, nauczyciel pływania uzupełniał magazynki w broni
Gdy już wyrwałyśmy się z tego mokrego tłumu wpadłyśmy jeszcze do naszej firmy, która jest po sąsiedzku ze szkołą i Mimi polała trochę chłopaków na szczęście w nowym roku :)
Drużyna Oli i jej jedyne zdjęcie, cały Pi Mai Ola spędziła w łóżku chorując :(
Ulice przed Pi Mai zapełniają się kolorowymi, kwiatowymi koszulami, które wszyscy wtedy noszą
Noworoczny toast mrożoną Margaritą w naszej ulubionej meksykańskiej knajpce Gringos :)
W pierwszy dzień nowego roku wybraliśmy się popołudniu zobaczyć co się dzieje "na mieście". Działo się, oj działo... ;))
Tłumy ludzi na chodnikach, na autach, wszyscy się polewali i posypywali pudrem.
Na sucho dojechaliśmy nad Mekong. Tam trwał koncert noworoczny.
My jednak zmierzaliśmy na plażę obejrzeć wielkie słomiane statuły, które stanęły tam z okazji nowego roku. Z bliska robiły niezłe wrażenie.
Wszyscy byli i tak mokrzy ale dodatkowo chłodzili się w Mekongu.
Wskoczyłyśmy też z Misią na diabelski młyn aby spojrzeć na wszystko z góry.
Potem weszliśmy w uliczki centrum i wtedy już zrobiło się naprawdę mokro...
Na następny wieczór umówiliśmy się ze znajomymi. Panowie w koszulach w kwiaty wyglądają uroczo ;)
Trafiliśmy znów na koncert, całkiem nieźle grali.
I nieźle polewali :))
W kolejne dni odwiedzaliśmy różne baseny szukając ochłody.
Kapelusze są przydatne w tym klimacie.
Czyżby kolejna modelka w rodzinie..?
Ale czas już myśleć o nadchodzącej Wielkanocy. Misia wrzuciła więc królika na patelnie... :o
Sok Dee Pi Mai!!! Szczęśliwego Nowego Roku 2562!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz