piątek, 25 września 2015

Jesień idzie...

...nie ma na to rady...  U nas też, liście palm zaczynają żółknąć...


A  tak poważnie, to oczywiście nie ma tu takiej pory roku jak jesień, zbliża się pora sucha i zimna, czyli bardziej zima od razu nas zaatakuje. To zimno ma polegać na tym, ze temperatura 
w nocy może spaść do kilkunastu stopni... Jaki kraj, taka zima.  
Zakwitły niedawno drzewa i krzewy, jest wiec bardziej wiosennie. A temperatury letnie.
Istny mix pór roku.


Zakwitł też ponownie kwiat, który jest narodowym symbolem Laosu, piękny, prawda?


A widzieliście kiedyś kwiat bananowca? Banany są tu niesamowicie różnorodne, mnóstwo odmian, duże i małe, żółte i zielone, rosną wszędzie, w ogrodach, a nawet w przydrożnych rowach.
Serce bananowca (to purpurowe podłużne) jest jadalne, na surowo lub gotowane.



A mnie ogarnęła jesienna melancholia i tęsknota... Moja podświadomość mówi mi: "dosyć już tych długich wakacji, czas wracać do domu"... Cóż, na razie tylko wspomnienia mi zostały...


Ola przyłapała mnie na wspominkach w ślubnych pantoflach...
Te ostatnie tygodnie przed wyjazdem wydają mi się jakimś nierealnym snem...

poniedziałek, 21 września 2015

Happy birthday Mimi!

W ostatnią sobotę zorganizowaliśmy przyjęcie z okazji trzecich urodzin Misi. A dwa dni wcześniej, dokładnie 17-tego, w dzień jej urodzin, przypadało jakieś buddyjskie święto i z tej okazji całe ulice zastawione były straganami z kwiatami, balonami i ...misiami. Wszyscy chodzili z maskotkami pod pachą,  im większą tym lepiej. Ola skorzystała z okazji i wybrała dla Misi misia w prezencie.


Sobotnie party odbyło się w ogrodzie przy basenie, jako że było to pool party.


Przybyło kilkunastu gości, głównie dzieci ze szkół dziewczynek i nasi sąsiedzi. Sobota była słoneczna i upalna, w sam raz na taką imprezę. Dzieciaki kąpały się a dorośli chłodzili się napojami bąbelkowymi w cieniu baldachimu.


Był oczywiście tort czekoladowy, bo Mimi to nasz mały czekoladożerca. Zostało odśpiewane "Happy birthday" po czym zaprezentowaliśmy nasze "Sto lat", Misia była dosyć zawstydzona tymi hucznymi śpiewami, ale chyba dobrze się bawiła, my zresztą też, przyjęcie zakończyło się po zmierzchu. 


Ola prezentowała koleżankom stylowe pływanie i skoki na główkę wzbudzając ich wielki podziw, bo w Azji pływać to mało kto potrafi... Dwie Koreanki i Chinka, jej koleżanki ze szkoły pławiły się w strojach przypominających bardziej sukienki niż stroje do pływania ;) Ola żeby się dopasować założyła szorty i bluzkę na kostium.

Okazuje się, ze w Azji dzieci raczej nie pływają w bikini, są tu znacznie bardziej konserwatywni jeśli chodzi o odkrywanie ciała. No i to strrraszne słonce, które przyciemnia skórę... ;) Tu oczywiście szczyt piękna to porcelanowa, biała karnacja, ludzie opaleni są dla nich brzydcy i biedni, bo muszą ciężko pracować w słońcu.
Ale z nas brzydule!

wtorek, 15 września 2015

W poszukiwaniu Nam Ngeum Beach

Dwie ostatnie niedziele spędziliśmy na wycieczkach za miasto. W necie natknęłam się na info o pewnym miejscu niedaleko od stolicy, zwanym Nam Ngeum Beach, czyli po prostu plaża nad rzeką Ngeum, gdzie można przyjechać zrelaksować się nad rzeką, coś zjeść, popływać w tym dopływie Mekongu i mile spędzić czas.
No więc wyruszyliśmy tam tydzień temu po raz pierwszy, jednak nie doczytaliśmy do końca opisu dojazdu w to konkretne miejsce i w efekcie znaleźliśmy inne, też fajne ;)


Była to restauracja nad tą właśnie rzeką, gdzie zamawia się posiłek, przechodzi na płaskodenną zadaszoną łódź ze stołem i pufami do siedzenia, jedzenie jest tam serwowane po czym przychodzi sternik i odpływa się na godzinną "przepływkę" po rzece. Bardzo nam się spodobała ta koncepcja, a że właśnie nadchodziła pora lunchu skorzystaliśmy z pływającej restauracji z wielką chęcią i apetytem :)



Pływające chatki większe i mniejsze stoją zacumowane i czekają na klientów. My dostaliśmy taką małą, rodzinną. 


W ostatnią niedzielę podjęliśmy próbę znalezienia plaży po raz drugi. I tym razem nie do końca się udało, byliśmy tuż tuż ale w samo miejsce nie dotarliśmy ;)
Dojechaliśmy do klasztoru nad rzeką, 200 metrów od którego ma się znajdować ten ośrodek ale nie dojechaliśmy tam. Wjechaliśmy na teren klasztoru, zgodnie ze wskazówkami dojazdu, ja z Olą wyszłyśmy na rekonesans, akurat zaczął padać dosyć mocny deszcz. Na dziedzińcu klasztoru zobaczyłyśmy dwie małpy w klatkach, była to parka makaków. Oczywiście Ola natychmiast podeszła do klatki, samiec wyciągnął do niej łapkę, a gdy nic do niej nie dostał pacnął Olcię prosto w nos.. Wyglądało to bardzo komicznie ale też niebezpiecznie, na szczęście miał krótkie paznokcie i nic się nie stało. Po chwili jak zajęłyśmy się oglądaniem samiczki, ten skubaniec zszedł piętro niżej i złapał od dołu za ręcznik, którym Ola owinęła się z powodu deszczu i jak nie zacznie ciągnąć go do klatki... Więc my łapiemy ręcznik z drugiej strony i mamy istne przeciąganie liny... Silny był ale wygrałyśmy ;)) Grupka mnichów i dzieciaków siedząca nieopodal miała z nas niezłą rozrywkę...


Gdy rozejrzeliśmy się po otoczeniu odkryliśmy piękną, długą w nieskończoność łódź na Boat Racing Festival, tutejsze duże święto, ale to przed nami, w październiku, więc teraz nie o tym.


Dzieciaki kąpały się w rzece pod samym klasztorem, skacząc z łodzi, chyba takiej ćwiczebnej przed zawodami, na 33 wioślarzy, robiąc efektowne salta w tył.


A my zgłodnieliśmy i znów pojechaliśmy na pływające knajpki, tym razem po drugiej stronie rzeki, relaksować się jedząc w pozycji półleżącej i podziwiając piękne widoki. 
Może następnym razem się uda odnaleźć naszą plażę...;)