czwartek, 28 kwietnia 2016

Hot hot hot season

Uffff jak gorąco...


Kwiecień to pora sucha i najbardziej upalna. Temperatura praktycznie codziennie przekracza 40 stopni a czasem dochodzi nawet do 45. Nie pada jeszcze deszcz, czasami wieczorem przychodzą tzw. suche burze, z piorunami i bardzo silnym wiatrem. Jak się żyje w takich warunkach? Przede wszystkim powoli i spokojnie ;) Jest na szczęście parę metod na schłodzenie ciała i umysłu...

Należą do nich na pewno zimne napoje. Laotańczycy są mistrzami w robieniu najróżniejszych mrożonych owocowych shakes, smoothies, coctails. Są one dostępne wszędzie, stoiska z owocami stoją po prostu na skraju ulicy, wystarczy się zatrzymać i zamówić to co się lubi. Tak samo jest z kawą mrożoną, można ją dostać nie wychodząc z auta. Najlepsza jest ta parzona po laotańsku, z dodatkiem mleczka skondensowanego.






Lody też są popularne, ale już nie tak bardzo jak napoje. Większość sklepów oferuje duży wybór lodów, łącznie z najlepszymi według mnie lodami na świecie firmy Haagen Dazs. Można też znaleźć tutejsze wyroby, owoce zatopione w sorbecie, bardzo odświeżające. Nad Mekongiem często można spotkać panów z budkami z lodami na kółkach, takimi jak za dawnych lat. Sprzedają z nich lody kokosowe, bardzo tu popularne i smaczne.



A skoro mowa o dawnych czasach, to zostało tutaj trochę zwyczajów, kojarzących się nam już teraz ze stylem retro a związanych ze słońcem i temperaturą właśnie. Należą do nich używanie wachlarzy, noszenie kapeluszy i parasoli od słońca. Sprawdziłam - pomaga!



No ale niewątpliwie najlepszą metodą na ochłodę jest zanurzenie się w basenie. Na szczęście w Vientiane nie brak dosyć fajnych miejsc, gdzie można miło spędzić dzień pływając i posilając się na brzegu. Począwszy od basenu w klubie sportowym najbliżej naszego domu, po sympatyczne baseny hotelowe w pięknych ogrodach, jest wybór.






A na wypadek, gdyby było tak gorąco, że nie chciałoby się nam już nigdzie ruszać, nabyliśmy sadzawkę do naszego ogrodu i możemy się w niej moczyć do woli i do nocy ;)




PS. W nocy po napisaniu tego postu przyszła burza, ale taka maksymalna burza z piorunami, wichurą i ulewą, trwała prawie całą noc i zmieniła nam chyba porę z suchej na deszczową :) Wybudziła nas ze snu, tylko Misia spała w najlepsze mimo łomotów za oknem. Następnego dnia mogliśmy w końcu odetchnąć nieco chłodniejszym i wilgotnym powietrzem. Trochę jeszcze rano popadało a potem znów wyszło słońce. Na razie w prognozach pogody temperatura ma oscylować wokół 38 stopni, niewielka to ale jednak ulga :)

sobota, 23 kwietnia 2016

Pii Mai Lao 2558

W połowie kwietnia w wielu południowoazjatyckich krajach, w tym w Laosie obchodzi się Nowy Rok. Według buddyjskiego kalendarza zaczął się nam właśnie 2558 rok.
Nowy rok to początek nowego cyklu w przyrodzie, rośliny kwitną, rolnicy sieją i sadzą.
Obchody NR trwają zwykle trzy dni, w tym roku trwały cztery (13-16/04) bo czwartego wypadła sobota. Pierwszy dzień obchodów to ostatni dzień starego roku, jest to dzień sprzątania, mycia, porządkowania i... wydawania wszystkich pieniędzy, żeby w nowym roku zarobić następne ;) Drugi dzień jest takim neutralnym dniem przejścia do trzeciego dnia, czyli rozpoczęcia Nowego Roku. Woda odgrywa bardzo ważną rolę podczas obchodów. Perfumowaną wodą z kwiatami polewa się posążki Buddy, mnichów i dłonie starszych ludzi, kiedy Ci błogosławią i życzą powodzenia i szczęścia w nadchodzącym roku. To tak na  początek, bo potem zaczyna się prawdziwe lanie... :)

Przekonałam się jak wygląda świętowanie po raz pierwszy w przedszkolu Misi, gdzie w piątek poprzedzający świąteczny tydzień (wolny w przedszkolach, szkołach i pracy) odbyła się Noworoczna impreza. Zaczęło się od ceremonii Baci, (zatrzymania duchów zamieszkujących w ludzkim ciele aby nie odeszły narażając je na działanie złych mocy). Zawiązuje się w tym celu symbolicznie białe sznureczki na nadgarstkach składając sobie życzenia i częstując jedzeniem.




A potem do ogrodu! Były tam przygotowane baseniki i misy z wodą z kwiatami i zaczęło się wzajemne polewanie i znów życzenia. Zabawnie to wyglądało gdy przedszkolanki podchodziły i z przepraszającą minką składały nam, rodzicom, życzenia wlewając jednocześnie miseczki wody za nasze kołnierze... Dzieciaki wskoczyły do basenów, węże poszły w ruch i zaczęła się zabawa...








Gdy zdecydowaliśmy się na wyjazd do Tajlandii zaplanowaliśmy powrót na weekend, aby zdążyć zobaczyć jak wygląda świętowanie Pii Mai w Laosie. Tuż po przekroczeniu granicy na Mekongu przekonaliśmy się, że impreza na całego trwa :) Brygady przy drodze i na pickupach szalały po mieście lejąc wszystkich jak leci.









Jeden z pracowników Łukasza zaprosił nas na wspólne polewanie... przepraszam, świętowanie razem ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Przed domem stał dmuchany basenik z wodą, stół z jedzeniem i piciem (królowało Beerlao, które lało się prawie tak jak woda), pod stołem opróżnione puszki i butelki, głośna muzyka dudniła na całego, wszyscy tańczyli i polewali się. Dobrze, że Misia po niedługim czasie zbuntowała się i mieliśmy wymówkę, żeby się pożegnać. Do imprezowania po laotańsku nie wszyscy się nadają ;)


Kolejnego dnia Ola znów zapragnęła wojennych wrażeń i tym razem zabawiła się w snajpera. Ze swoim karabinkiem zapakowała się na pakę do naszego samochodu, otworzyła tylko małe okienko i strzelała stamtąd gdy przejeżdżaliśmy przez miasto. Oczywiście nikt nie pozostawał jej dłużny i wkrótce siedziała tam w wodzie prawie po kostki ;)

Prócz wody piasek ma też symboliczne znaczenie podczas obchodów NR. Buduje się z niego świątynie podobne do zamków na plaży, dekorowane kwiatami, flagami i polewane perfumowaną wodą.


W Vientian na plaży nad Mekongiem powstały specjalnie na tą okazję rzeźby z piasku, z ważnymi dla Laosu symbolami, wykonane przez laotańskich i tajskich artystów. Spacerując między nimi czułam się jak na terenie przedziwnych wykopalisk archeologicznych...









SOK DI PI MAI!  Szczęśliwego Nowego Roku!


niedziela, 17 kwietnia 2016

Królewskie letnisko Hua Hin

Hua Hin swą sławę w Tajlandii zawdzięcza temu, że na początku dwudziestego wieku ówczesnemu królowi Ramie VII tak spodobała się ta wtedy jeszcze wioska, że kazał wybudować w niej swój letni pałac, który nazwał  Wang Klai Kang Won (Z daleka od trosk). Dziś pałac ten jest oficjalną siedzibą leciwej już pary królewskiej, która cieszy się wielką popularnością w swoim kraju. Portrety króla Ramy IX i królowej Sirikit są w Tajlandii wszędzie, na ulicach, budynkach.




Miasteczko zachowało jeszcze częściowo swój kurortowy charakter, z niską zabudową i starymi drewnianymi budynkami. Tylko przy południowej części plaży wyrosło trochę wieżowców, co razem ze wzgórzem na jej końcu upodabnia tą część troszkę do słynnej Copacabany, na szczęście nie tak tłocznej i zabudowanej ;)
A to właśnie plaża jest głównym atutem Hua Hin. Długa na kilka kilometrów, szeroka, z miękkim złotym piaskiem, białymi muszelkami i krabikami kopiącymi w niej swe norki.






Na szybko rezerwowaliśmy hotel, warunek -  przy plaży i tak trafiliśmy do Veranda Lodge. Bezpretensjonalny niewielki hotel z restauracją serwującą obłędne owoce morza i inne dania kuchni tajskiej. Niczego więcej nam nie trzeba było.







Wieczorem wybraliśmy się poznać trochę miasto, mieliśmy w planie dojść do molo. To było na dzień przed Nowym Rokiem. Ale dla Tajów, podobnie jak dla Laotańczyków, czas nie ma wielkiego znaczenia... Liczy się dobra zabawa. A w Nowy Rok zabawa jest na całego. I na mokro, baaaardzo mokro. Podjechaliśmy tuk-tukiem do centrum i po kilku chwilach wiedzieliśmy już, że to nie, nomen omen,  przelewki ;) Musieliśmy podjąć jakieś kroki obronne, Ola zakupiła więc karabinek na wodę i odważnie wkroczyliśmy na pole bitwy.



Powiem jedno, możemy się od nich uczyć organizować nasz śmigus - dyngus, tutaj to się dopiero leją. Kubłami, wiadrami, beczkami, wężami, wszelkiego rodzaju wodnymi pistoletami, a na to posypują kolorowym pudrem. Istny szał! Leją pieszych, jadących na skuterach, pickupach, nikt nie przejdzie suchą stopą. Trzeba się podać zabawie, nie ma innej rady. Ola wręcz wpadła w jej wir , krocząc przodem z wycelowanym przed siebie karabinem prowokowała wszystkich dookoła wodnymi strzałami, tak więc już po chwili byliśmy kompletnie mokrzy. Zabawa najmniej podobała się Misi, która nie lubi paradować w mokrej sukience. Mimo trzydziestu paru stopni ciepła wieczorową porą. Generalnie wyglądało to tak, że wzdłuż ulicy co jakiś czas rozlokowały się wodne posterunki z beczką wody na zapas, wężem i kubełkami i wszyscy przechodzący i przejeżdżający jak leci byli polewani i smarowani pudrem po twarzy, na szczęście w nowym roku.





Następnego dnia zaczął się Nowy Rok, Songkran  Festival. Od hotelu w prezencie dostaliśmy dwa pistolety na wodę, byliśmy więc lepiej uzbrojeni.


Wieczorem pojechaliśmy zobaczyć w końcu słynny dworzec. Wygląda jak chatka z piernika i wciąż pełni swą funkcję. Obok głównego budynku stoi pawilon królewski, służący członkom rodziny królewskiej oczekującym na pociąg.



Potem zwiedziliśmy lokalny nocny targ, podobny do tego w Vientiane. Przy nim znaleźliśmy alejkę ze straganami i knajpkami z wszelkiego rodzaju świeżymi owocami morza. Wybraliśmy tam sobie dorodnego homara i muszle Św. Jakuba na kolacje. Nie muszę chyba dodawać jak smakowały :)


Po kolacji wkroczyliśmy znów w strefę walk. Tym razem trafiliśmy na uliczkę, gdzie przed każdą posesją stały wodne brygady. Weszliśmy na drinka do jednego z barów, a Ola została wcielona do jego ekipy i stoczyła regularną bitwę z ekipą baru vis a vis...




Mieliśmy już dosyć tych noworocznych zabaw. Pistolety poszły w kąt a my dalej bawiliśmy się wodą w bardziej konwencjonalny sposób, w morzu i basenie.








Taras na dachu restauracji był naszym ulubionym miejscem popołudniowej sjesty.




Plaża w Hua Hin jest mekką dla kite surferów. Po południu, gdy zaczynało mocniej wiać, na niebie pojawiały się kolorowe latawce. Inną jej atrakcją jest jazda konna, a właściwie spacer na koniu, nie pozwalają na swobodną jazdę tylko prowadzą konia za wodze. To nie dla nas... ;)




 W dniu wyjazdu wstaliśmy przed słońcem, żeby podziwiać jak wschodzi.






Faktycznie można się tu poczuć z daleka od trosk.