środa, 6 kwietnia 2016

Viva Vang Vieng cz. I

Vang Vieng to miejscowość położona ok. 160 km. na północ od stolicy. Cieszy się sławą największej imprezowni w Azji południowo-wschodniej dla młodzieży zwiedzającej świat z plecakami. Najbardziej znanej ze spływania na dętce Nam Song, rzeką przepływającą przez środek miasteczka, po drodze zahaczając o liczne bary sklecone z drewna wzdłuż brzegów, gdzie alkohol wlewany był z podestów wprost do gardeł imprezowiczów litrami... Był, bo po licznych protestach mieszkańców, zmęczonych grupami pijanej młodzieży wałęsającej się półnago po ulicach, proceder ten został zakazany. Pozostały jednak restauracyjki serwujące "happy pizza" i inne tego typu frykasy, gdzie można na okrągło w pozycji leżącej  oglądać "Friendsów" lub inne amerykańskie seriale lecące non stop na rozwieszonych telewizorach. Tyle tytułem wstępu :)

Nas do Vang Vieng przywiodła po raz drugi jego inna sława - przepiękne położenie w malowniczych górach wyglądających jak wyspy w Wietnamie czy Tajlandii wyłaniające się tam z morza, a tu z morza zieleni. No i moc innych atrakcji, ale po kolei...

Droga na północ, prowadząca też do starej stolicy kraju Luang Prabang, nie należy do łatwych i przyjemnych do przejechania. Początkowo prosta i płaska po pewnym czasie zamienia się w krętą i dziurawą, pokonanie jej dla kogoś wrażliwego na chorobę lokomocyjną jak Ola czy ja jest prawdziwą drogą przez mękę... Po paru pierwszych serpentynach jęczałyśmy z Olcią modląc się o skrócenie naszych cierpień, a niestety czas potrzebny na dotarcie do celu to 2,5 - 3 godziny. Po drodze migawki z życia wiejskiego.





Ale dla takich widoków warto się przemęczyć.





Na pierwszy strzał do oglądania wybraliśmy Blue Lagoon, opisywaną jako jedną z głównych atrakcji turystycznych VV. A jest to  po prostu głęboka sadzawka wypełniona krystaliczną wodą. Jechaliśmy tam trochę żeby odbębnić punkt programu, rzucić na to okiem licząc się z tłumami młodzieży chłodzącej się tam po nocnych imprezach i pojechać dalej.


Ludzi było sporo, to fakt, ale atmosfera miejsca wciąga... Na brzegu jeziorka stoi olbrzymie drzewo z dwoma konarami, niższym i wyższym, służącymi jako platformy do skoków. Trafiliśmy na moment, gdy dziewczyna, Azjatka, walczyła ze sobą chcąc skoczyć z wyższej platformy...  i nie mogła.
Za nią cierpliwie stała kolejka chłopaków, wszyscy grzecznie czekali na decyzję, żadnych przepychanek. Z dołu ludzie zachęcali ją okrzykami do skoku. Minęło 5, 10, 15 minut. W końcu Łukasz stwierdził, że skoro już tu jesteśmy i czekamy na skok, to on też wejdzie i sobie skoczy :) Przebrał się szybko i wszedł po drabince na drzewo. A ona dalej stoi, kuca, siada... i nic. Widzimy, że Łukasz zaczął z nią rozmawiać i zachęcać, ale nic z tego. Zrobiła mu miejsce i skoczył sobie dwa razy, zanim dziewczyna zdesperowana krzyknęła do stojącego obok chłopaka - "push me" (popchnij mnie), co ten ochoczo wykonał i w końcu wśród ogólnego aplauzu znalazła się w wodzie.




Na to Łukasz zaproponował Oli żeby też skoczyła. Ola, po chwili wahania zgodziła się i wkrótce weszli razem na niższą gałąź. Skoczyli szybko, powrót na drugi konar, tam po krótkiej chwili Ola dzielnie wykonała plusk. To był najwyższy skok w jej życiu i emocje długo jeszcze z niej wychodziły tego dnia :) Dzielna dziewczynka!






Potem zaplanowaliśmy zwiedzanie jednej z wielu jaskiń w pobliżu miasteczka. Na chybił trafił wybraliśmy Golden Flower Cave. Zrobiło się już dosyć późno, może nawet zbyt późno ale Misia bardzo chciała zobaczyć jaskinię, co było robić ;) Dojeżdżając na miejsce zastanawialiśmy się czy to ma sens, bo okazało się, że do samej jaskini trzeba było dojść 600 m ścieżką przez dżunglę...




Po dotarciu na miejsce zorientowalismy się, że jesteśmy jedynymi turystami, a przewodnik zbierał się już do domu razem z żoną i piątką dzieci. Zgodził się jednak nas oprowadzić. Gdy wchodziliśmy ściemniało się już, co tylko zwiększało atmosferę tajemniczości i grozy....



W środku niesamowite białe formacje skalne, niby duchy pilnujące jaskini, miałam ciarki na plecach gdy tak szłam sama w ciemności na końcu naszej małej grupki oświetlając drogę czołówką a reszta ginęła mi z oczu za kolejnymi wyłomami.








Gdy wyszliśmy pełni wrażeń było już prawie ciemno, a nas czekał jeszcze spacer do auta. Przewodnik zapakował rodzinkę na tok - toka (taki mały traktorek z przyczepką, nie mylić z tuk-tukiem) i zaproponował nam podwózkę.  Ufff. Jednak nie zawsze kto późno przychodzi...itd :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz