Nas do Vang Vieng przywiodła po raz drugi jego inna sława - przepiękne położenie w malowniczych górach wyglądających jak wyspy w Wietnamie czy Tajlandii wyłaniające się tam z morza, a tu z morza zieleni. No i moc innych atrakcji, ale po kolei...
Droga na północ, prowadząca też do starej stolicy kraju Luang Prabang, nie należy do łatwych i przyjemnych do przejechania. Początkowo prosta i płaska po pewnym czasie zamienia się w krętą i dziurawą, pokonanie jej dla kogoś wrażliwego na chorobę lokomocyjną jak Ola czy ja jest prawdziwą drogą przez mękę... Po paru pierwszych serpentynach jęczałyśmy z Olcią modląc się o skrócenie naszych cierpień, a niestety czas potrzebny na dotarcie do celu to 2,5 - 3 godziny. Po drodze migawki z życia wiejskiego.
Ale dla takich widoków warto się przemęczyć.
Na pierwszy strzał do oglądania wybraliśmy Blue Lagoon, opisywaną jako jedną z głównych atrakcji turystycznych VV. A jest to po prostu głęboka sadzawka wypełniona krystaliczną wodą. Jechaliśmy tam trochę żeby odbębnić punkt programu, rzucić na to okiem licząc się z tłumami młodzieży chłodzącej się tam po nocnych imprezach i pojechać dalej.
Ludzi było sporo, to fakt, ale atmosfera miejsca wciąga... Na brzegu jeziorka stoi olbrzymie drzewo z dwoma konarami, niższym i wyższym, służącymi jako platformy do skoków. Trafiliśmy na moment, gdy dziewczyna, Azjatka, walczyła ze sobą chcąc skoczyć z wyższej platformy... i nie mogła.
Za nią cierpliwie stała kolejka chłopaków, wszyscy grzecznie czekali na decyzję, żadnych przepychanek. Z dołu ludzie zachęcali ją okrzykami do skoku. Minęło 5, 10, 15 minut. W końcu Łukasz stwierdził, że skoro już tu jesteśmy i czekamy na skok, to on też wejdzie i sobie skoczy :) Przebrał się szybko i wszedł po drabince na drzewo. A ona dalej stoi, kuca, siada... i nic. Widzimy, że Łukasz zaczął z nią rozmawiać i zachęcać, ale nic z tego. Zrobiła mu miejsce i skoczył sobie dwa razy, zanim dziewczyna zdesperowana krzyknęła do stojącego obok chłopaka - "push me" (popchnij mnie), co ten ochoczo wykonał i w końcu wśród ogólnego aplauzu znalazła się w wodzie.
Na to Łukasz zaproponował Oli żeby też skoczyła. Ola, po chwili wahania zgodziła się i wkrótce weszli razem na niższą gałąź. Skoczyli szybko, powrót na drugi konar, tam po krótkiej chwili Ola dzielnie wykonała plusk. To był najwyższy skok w jej życiu i emocje długo jeszcze z niej wychodziły tego dnia :) Dzielna dziewczynka!
Potem zaplanowaliśmy zwiedzanie jednej z wielu jaskiń w pobliżu miasteczka. Na chybił trafił wybraliśmy Golden Flower Cave. Zrobiło się już dosyć późno, może nawet zbyt późno ale Misia bardzo chciała zobaczyć jaskinię, co było robić ;) Dojeżdżając na miejsce zastanawialiśmy się czy to ma sens, bo okazało się, że do samej jaskini trzeba było dojść 600 m ścieżką przez dżunglę...
Po dotarciu na miejsce zorientowalismy się, że jesteśmy jedynymi turystami, a przewodnik zbierał się już do domu razem z żoną i piątką dzieci. Zgodził się jednak nas oprowadzić. Gdy wchodziliśmy ściemniało się już, co tylko zwiększało atmosferę tajemniczości i grozy....
W środku niesamowite białe formacje skalne, niby duchy pilnujące jaskini, miałam ciarki na plecach gdy tak szłam sama w ciemności na końcu naszej małej grupki oświetlając drogę czołówką a reszta ginęła mi z oczu za kolejnymi wyłomami.
Gdy wyszliśmy pełni wrażeń było już prawie ciemno, a nas czekał jeszcze spacer do auta. Przewodnik zapakował rodzinkę na tok - toka (taki mały traktorek z przyczepką, nie mylić z tuk-tukiem) i zaproponował nam podwózkę. Ufff. Jednak nie zawsze kto późno przychodzi...itd :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz