niedziela, 17 kwietnia 2016

Królewskie letnisko Hua Hin

Hua Hin swą sławę w Tajlandii zawdzięcza temu, że na początku dwudziestego wieku ówczesnemu królowi Ramie VII tak spodobała się ta wtedy jeszcze wioska, że kazał wybudować w niej swój letni pałac, który nazwał  Wang Klai Kang Won (Z daleka od trosk). Dziś pałac ten jest oficjalną siedzibą leciwej już pary królewskiej, która cieszy się wielką popularnością w swoim kraju. Portrety króla Ramy IX i królowej Sirikit są w Tajlandii wszędzie, na ulicach, budynkach.




Miasteczko zachowało jeszcze częściowo swój kurortowy charakter, z niską zabudową i starymi drewnianymi budynkami. Tylko przy południowej części plaży wyrosło trochę wieżowców, co razem ze wzgórzem na jej końcu upodabnia tą część troszkę do słynnej Copacabany, na szczęście nie tak tłocznej i zabudowanej ;)
A to właśnie plaża jest głównym atutem Hua Hin. Długa na kilka kilometrów, szeroka, z miękkim złotym piaskiem, białymi muszelkami i krabikami kopiącymi w niej swe norki.






Na szybko rezerwowaliśmy hotel, warunek -  przy plaży i tak trafiliśmy do Veranda Lodge. Bezpretensjonalny niewielki hotel z restauracją serwującą obłędne owoce morza i inne dania kuchni tajskiej. Niczego więcej nam nie trzeba było.







Wieczorem wybraliśmy się poznać trochę miasto, mieliśmy w planie dojść do molo. To było na dzień przed Nowym Rokiem. Ale dla Tajów, podobnie jak dla Laotańczyków, czas nie ma wielkiego znaczenia... Liczy się dobra zabawa. A w Nowy Rok zabawa jest na całego. I na mokro, baaaardzo mokro. Podjechaliśmy tuk-tukiem do centrum i po kilku chwilach wiedzieliśmy już, że to nie, nomen omen,  przelewki ;) Musieliśmy podjąć jakieś kroki obronne, Ola zakupiła więc karabinek na wodę i odważnie wkroczyliśmy na pole bitwy.



Powiem jedno, możemy się od nich uczyć organizować nasz śmigus - dyngus, tutaj to się dopiero leją. Kubłami, wiadrami, beczkami, wężami, wszelkiego rodzaju wodnymi pistoletami, a na to posypują kolorowym pudrem. Istny szał! Leją pieszych, jadących na skuterach, pickupach, nikt nie przejdzie suchą stopą. Trzeba się podać zabawie, nie ma innej rady. Ola wręcz wpadła w jej wir , krocząc przodem z wycelowanym przed siebie karabinem prowokowała wszystkich dookoła wodnymi strzałami, tak więc już po chwili byliśmy kompletnie mokrzy. Zabawa najmniej podobała się Misi, która nie lubi paradować w mokrej sukience. Mimo trzydziestu paru stopni ciepła wieczorową porą. Generalnie wyglądało to tak, że wzdłuż ulicy co jakiś czas rozlokowały się wodne posterunki z beczką wody na zapas, wężem i kubełkami i wszyscy przechodzący i przejeżdżający jak leci byli polewani i smarowani pudrem po twarzy, na szczęście w nowym roku.





Następnego dnia zaczął się Nowy Rok, Songkran  Festival. Od hotelu w prezencie dostaliśmy dwa pistolety na wodę, byliśmy więc lepiej uzbrojeni.


Wieczorem pojechaliśmy zobaczyć w końcu słynny dworzec. Wygląda jak chatka z piernika i wciąż pełni swą funkcję. Obok głównego budynku stoi pawilon królewski, służący członkom rodziny królewskiej oczekującym na pociąg.



Potem zwiedziliśmy lokalny nocny targ, podobny do tego w Vientiane. Przy nim znaleźliśmy alejkę ze straganami i knajpkami z wszelkiego rodzaju świeżymi owocami morza. Wybraliśmy tam sobie dorodnego homara i muszle Św. Jakuba na kolacje. Nie muszę chyba dodawać jak smakowały :)


Po kolacji wkroczyliśmy znów w strefę walk. Tym razem trafiliśmy na uliczkę, gdzie przed każdą posesją stały wodne brygady. Weszliśmy na drinka do jednego z barów, a Ola została wcielona do jego ekipy i stoczyła regularną bitwę z ekipą baru vis a vis...




Mieliśmy już dosyć tych noworocznych zabaw. Pistolety poszły w kąt a my dalej bawiliśmy się wodą w bardziej konwencjonalny sposób, w morzu i basenie.








Taras na dachu restauracji był naszym ulubionym miejscem popołudniowej sjesty.




Plaża w Hua Hin jest mekką dla kite surferów. Po południu, gdy zaczynało mocniej wiać, na niebie pojawiały się kolorowe latawce. Inną jej atrakcją jest jazda konna, a właściwie spacer na koniu, nie pozwalają na swobodną jazdę tylko prowadzą konia za wodze. To nie dla nas... ;)




 W dniu wyjazdu wstaliśmy przed słońcem, żeby podziwiać jak wschodzi.






Faktycznie można się tu poczuć z daleka od trosk.



1 komentarz: