Miasteczko zachowało jeszcze częściowo swój kurortowy charakter, z niską zabudową i starymi drewnianymi budynkami. Tylko przy południowej części plaży wyrosło trochę wieżowców, co razem ze wzgórzem na jej końcu upodabnia tą część troszkę do słynnej Copacabany, na szczęście nie tak tłocznej i zabudowanej ;)
A to właśnie plaża jest głównym atutem Hua Hin. Długa na kilka kilometrów, szeroka, z miękkim złotym piaskiem, białymi muszelkami i krabikami kopiącymi w niej swe norki.
Na szybko rezerwowaliśmy hotel, warunek - przy plaży i tak trafiliśmy do Veranda Lodge. Bezpretensjonalny niewielki hotel z restauracją serwującą obłędne owoce morza i inne dania kuchni tajskiej. Niczego więcej nam nie trzeba było.
Wieczorem wybraliśmy się poznać trochę miasto, mieliśmy w planie dojść do molo. To było na dzień przed Nowym Rokiem. Ale dla Tajów, podobnie jak dla Laotańczyków, czas nie ma wielkiego znaczenia... Liczy się dobra zabawa. A w Nowy Rok zabawa jest na całego. I na mokro, baaaardzo mokro. Podjechaliśmy tuk-tukiem do centrum i po kilku chwilach wiedzieliśmy już, że to nie, nomen omen, przelewki ;) Musieliśmy podjąć jakieś kroki obronne, Ola zakupiła więc karabinek na wodę i odważnie wkroczyliśmy na pole bitwy.
Następnego dnia zaczął się Nowy Rok, Songkran Festival. Od hotelu w prezencie dostaliśmy dwa pistolety na wodę, byliśmy więc lepiej uzbrojeni.
Wieczorem pojechaliśmy zobaczyć w końcu słynny dworzec. Wygląda jak chatka z piernika i wciąż pełni swą funkcję. Obok głównego budynku stoi pawilon królewski, służący członkom rodziny królewskiej oczekującym na pociąg.
Potem zwiedziliśmy lokalny nocny targ, podobny do tego w Vientiane. Przy nim znaleźliśmy alejkę ze straganami i knajpkami z wszelkiego rodzaju świeżymi owocami morza. Wybraliśmy tam sobie dorodnego homara i muszle Św. Jakuba na kolacje. Nie muszę chyba dodawać jak smakowały :)
Po kolacji wkroczyliśmy znów w strefę walk. Tym razem trafiliśmy na uliczkę, gdzie przed każdą posesją stały wodne brygady. Weszliśmy na drinka do jednego z barów, a Ola została wcielona do jego ekipy i stoczyła regularną bitwę z ekipą baru vis a vis...
Mieliśmy już dosyć tych noworocznych zabaw. Pistolety poszły w kąt a my dalej bawiliśmy się wodą w bardziej konwencjonalny sposób, w morzu i basenie.
Taras na dachu restauracji był naszym ulubionym miejscem popołudniowej sjesty.
Plaża w Hua Hin jest mekką dla kite surferów. Po południu, gdy zaczynało mocniej wiać, na niebie pojawiały się kolorowe latawce. Inną jej atrakcją jest jazda konna, a właściwie spacer na koniu, nie pozwalają na swobodną jazdę tylko prowadzą konia za wodze. To nie dla nas... ;)
W dniu wyjazdu wstaliśmy przed słońcem, żeby podziwiać jak wschodzi.
Wspaniała wycieczka!!! Tajlandia jest cudowna :)
OdpowiedzUsuń