sobota, 22 kwietnia 2017

Balijskie wakacje, cz. II Ubud

Uprzedzam czytelników, że zamieszczam dużo zdjęć, może aż za dużo, ale traktuję tego bloga jak nasz pamiętnik i album rodzinny, aby kiedyś w długie zimowe wieczory przy kominku... :)



Wyruszyliśmy wynajętym samochodem, który ku uciesze dziewczyn miał dodatkowe siedzenia z tyłu, tak że każda miała swój własny rząd foteli. Generalnie kierowaliśmy się w głąb wyspy ale po drodze postanowiliśmy zboczyć na zachód, żeby obejrzeć pięknie położoną na skalistej wysepce tuż przy brzegu morza świątynię Tanah Lot.
Świątynie na Bali to temat rzeka, są przepiękne, bogato rzeźbione, czasem z czarnego wulkanicznego kamienia. Są też cudnie położone, często w trudno dostępnych miejscach, na klifach, wysepkach, jeziorach. Balijczycy, w odróżnieniu od pozostałych mieszkańców Indonezji, w olbrzymiej większości wyznawców islamu, (który dotarł tu w średniowieczu wraz z kupcami muzułmańskimi z Indii), podlegli wpływom kultury indyjskiej i wyznają hinduizm.

To inna mała świątyńka na cypelku, tuż obok naszej docelowej.

Charakterystyczne balijskie bramy wyglądające jak rozcięte na pół, mogą prowadzić wszędzie, do miasta, na plażę, do świątyni czy pałacu.


Świątynia Tanah Lot

Świątynia była praktycznie niewidoczna od strony brzegu i niedostępna dla turystów. Mimo iż poddaliśmy się rytualnemu obmyciu świętą wodą (nie za damo oczywiście, biznes musi się kręcić) i zostaliśmy oznaczeni na czole ryżem i kwiatem champy za uchem, pozwolono nam wejść tylko parę schodków w górę.







Położenie świątyni faktycznie było ciekawe, podczas przypływu ocean odcinał małą wysepkę od brzegu a woda pokrywała kamienne płyty skalne, po których teraz się poruszaliśmy. Odwiedziliśmy jeszcze jaskinię ze świętym wężem, tuż obok świątyni. Holy snake nie porażał rozmiarem i spał sobie wciśnięty w swoją norkę, ożywiając się tylko w nocy, o czym pobierający opłaty przed jaskinią oczywiście nie wspomniał.. ;)


Znacznie większy dusiciel leżał sobie przed wejściem na teren świątyni. No ale ten chyba nie był taki święty...


Nasz wesoły autobus ruszył dalej na północ, kierunek - miasto Ubud.  Po drodze mijaliśmy kamienne świątynie, malownicze miejscowości pięknie udekorowane wzdłuż drogi czymś przypominającym nasze wielkanocne palmy. Bardzo na czasie ;)





 Jazda autem na Bali to wyzwanie dla kierowcy i pasażerów. Panuje ruch lewostronny i samochody są do tego oczywiście przystosowane, czyli układ kierowniczy jest po prawej stronie . Prócz tego drogi są bardzo wąskie i ja siedząc po lewej stronie miałam wrażenie, że właśnie zahaczamy o pobocze albo o kogoś... I chyba o coś zahaczyliśmy, bo już w Ubud, parę kilometrów przed hotelem złapaliśmy tzw. kapcia... Natychmiast podszedł do nas kierowca taxi oferując swe usługi, z czego skorzystałyśmy z dziewczynami a Łukasz zasiadł w barze obok czekając na serwis, dodam, że zestawu do zmiany koła do auta nie dołączono...

Ubud słynie jako artystyczna stolica wyspy i jadąc przez miasto wiadomo dlaczego. Galeryjki z malarstwem i rzeźbami są dosłownie co krok, prócz tego sklepy z wyposażeniem wnętrz w balijskim stylu, nie mówiąc o butikach z ciuchami... A my zaplanowaliśmy tu tylko dwa dni!?!?!? Duży błąd ;) Samo miasteczko jest jak galeria sztuki architektonicznej, pałace, świątynie, domy, restauracje, wszędzie rzeźby i ornamenty. Balijski styl pałacowy w całej krasie. Jedyny minus to korki w centrum, no ale jak ma ich nie być, jeśli te wąskie drogi są zupełnie nieprzystosowane do takiego ruchu. Dodam, że sezon turystyczny zaczyna się dopiero w maju...





Hotel Tjampuhan, zarekomendowany nam przez znajomych z powodu spa, ale o tym potem, idealnie wpasowuje się w styl miasta, jest sam w sobie małą osadą położoną na zboczu doliny na krawędzi miasta i tropikalnego lasu. Wejście, recepcja i foyer z białego kamienia przepysznie zdobionego płaskorzeźbami oszałamia od progu.






Ale to restauracja podbiła moje serce, na tarasie z widokiem na las, zdobiona tak cudnie, że nie trzeba było jeść, wystarczyło patrzeć i chłonąć to piękno dookoła. Jakby tego było mało, serwują tu "najlepsze krewetki ever" jak powiedziała Ola, która chyba po mnie przejęła zamiłowanie do konsumpcji tych skorupiaków. Faktycznie, salsa, w której je podają była słodka i pikantna zarazem, no niebo w gębie :)


Motyw parasoli, zwłaszcza białych jest tu bardzo częsty. Musi mieć jakieś symboliczne znaczenie.




Na zboczu ulokowane są mniejsze i większe chatki z pokojami hotelowymi, do których prowadzą kamienne ścieżki i schodki pomiędzy stawikami, fontannami, rzeźbami i basenami.





Rano promienie słońce przedzierają się przez gęstą zieleń na taras pokoju.

W ogrodzie kwitną hibiskusy, którymi obsługa ozdabia cały teren hotelu.


Miejsce jest magiczne, pocałowałam żabę...

a tu pojawił się książę...

a na dokładkę jeszcze dwie księżniczki (choć nie zamawiałam...; )

Zamówiłam natomiast wizytę w spa. Faktycznie spa jest jedyne w swoim rodzaju, na samym dole wąwozu, nad rzeką. Część mieści się w rzeźbionej kamiennej grocie, z kamiennymi basenami Jacuzzi z zimną i ciepła wodą źródlaną a część na powietrzu, z widokiem na rzekę. Tradycyjny balijski masaż zakończony kwiatową kąpielą w takich okolicznościach przyrody... Bajka :)








Z trudem wyrwaliśmy się z tego raju na ziemi, bo w planie mieliśmy wycieczkę do kolejnej świątyni, tym razem na jeziorze i na tarasy ryżowe. Ale plany mają to do siebie, że ulegają zmianie w najmniej spodziewanym momencie. Nie oddaliliśmy się daleko od miasta, gdy złapaliśmy kolejną gumę... Tym razem lewy tył, gdzie jak się okazało utkwił duży gwóźdź. Stanęliśmy na peryferiach jakiejś wsi, pod lokalnym sklepikiem. Gospodarz wziął Łukasza na skuter i pojechali po pomoc. Po niedługim czasie podjechał miejscowy majster ze sprzętem i zmienił koło, ale zapas nie nadawał się do dłuższych podróży więc wróciliśmy do Ubud. No cóż, nie ma tego złego... Wybrałyśmy się z Olą na zakupy :)) Łukasz zamówił serwis z wymianą kół, bo przecież następnego dnia ruszaliśmy dalej.


Ale zanim pożegnaliśmy się z Ubud, odwiedziliśmy jeszcze jedną z jego największych atrakcji, Monkey Forest czyli po naszemu małpi gaj.  Spory, stary las, z pięknymi wielkimi drzewami i rzeźbami a jakże, zamieszkały przez makaki, które tolerują tu ludzi jako źródło pożywienia i atrakcję towarzysko - zabawową ;) Zasada nr 1 - nie dotykać i nie patrzeć w oczy, (traktują to jak prowokację) chyba że same podejdą, tak jak do Oli, którą małpy polubiły, z wzajemnością. Jest ich tak dużo, i są tak blisko, że momentami trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie nadepnąć na ogony. Świetne doświadczenie, zwłaszcza dla dzieci :)

Już na ulicy przed wejściem do lasu ostrzeżenie przed małymi rabusiami (Uwaga małpy, uważaj na swoje rzeczy). Okulary, telefony, aparaty, biżuteria - wszystko może paść łupem.




Lukasz kupił banany żeby wejść w interakcje.


Towarzycho tylko czeka co by tu złapać, jak sięgnęłam do torebki od razu jeden podszedł, chwycił mnie za spodnie i czeka, co wyciągnę...





Włosy Oli tak spodobały się małpce, że nie chciała ich puścić i strażnik musiał interweniować prosząc Olę aby powoli zaczęła odchodzić.



Potem Ola miała małpi masaż dłoni :)






Ubud pozostawił w nas duży niedosyt, trzeba tu wrócić!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz