Północ Laosu to malowniczy górzysty teren poprzecinany dolinami rzek, z kiepskimi drogami i słabym zapleczem hotelarskim. Jedynym odstępstwem od tego jest perełka Luang Prabang, kolonialne miasteczko żyjące głównie z turystyki, pełne hoteli i pensjonatów. Postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę do LPB i okolic, odwiedzić znane miejsca i odkryć coś nowego. Jako że nie lubimy monotonii, w każdym miejscu postanowiliśmy zatrzymać się na dwa dni i ruszać dalej.
Górski odcinek drogi na północ


Na pierwszy postój wybraliśmy Nam Khan Ecolodge, ośrodek położony na obrzeżach LPB, na cyplu utworzonym przez rzekę Khan, która w centrum miasta wpada do Mekongu. W ośrodku możliwe są różne aktywności typu jazda konna, zajęcia jogi, praca na farmie, lekcje gotowania czy wyplatanie z bambusa. Misia była zachwycona. Tym co mnie tam zwabiło były niesamowite Explorers Tents, czyli Namioty Odkrywców, które pełniły funkcję pokoi hotelowych. Zupełnie jakby się cofnąć w czasie o 100 lat i poczuć jak podróżnik po dawnych Indochinach. No prawie...;)
Namioty stały na drewnianych podestach krytych strzechą. Były dzięki temu zabezpieczone przed słońcem i deszczem i miały obszerny taras.

W środku... bajka! Wysokie i przestronne wnętrze wspierane na centralnej podporze, z wygodnym łożem, fotelami, stolikami, matami itp.
Do każdego namiotu przynależała bambusowa okrągła łazienka, wyposażona w podwójną umywalnie, za którą w dwóch ćwiartkach znajdowały się prysznic i toaleta.
Wyposażenie i serwis jak w hotelu, sejf, szlafroki i papcie, kosz na brudne ubrania. Jedynie zamiast klimatyzacji był wiatrak, ale że w górach noce są znacznie chłodniejsze nie stanowiło to problemu.
Rzeka nad którą leży ośrodek była tym razem bardzo wysoka i wartka, za szybka na pływanie czy nawet kajaki. Ale pławienie się dla ochłody niedaleko brzegu wysepki za bambusowym mostkiem było okay, co oczywiście z przyjemnością praktykowaliśmy.
Totalna błogość...
Powyżej namiotów ulokowane są domki z pokojami i cała farma oraz restauracja.
Wieczorem w dniu przyjazdu letnie kino miało seans. Nawet maszyna do popcornu była!
Śniadanie z pupilkiem. Własnej roboty chleb i dżemy, pyszne.
Misia przed śniadaniem umówiła się na jazdę konną.
Ale największym gwiazdorem farmy jest indyk. Przybiegał do nas jak tylko się pojawiłyśmy, cały napuszony i odstawiał taniec godowy, posapując od czasu do czasu jak maszyna parowa. Można było go podziwiać godzinami :))
Ola się go bała, a Misia, która uwielbia ganiać za drobiem, za punkt honoru postawiła sobie pogłaskanie go po głowie, co jej się w końcu udało :)
Kolej na bambusowe plecionki. Z pomocą specjalistki Misia uplotła koszyczek do parzenia herbaty.
Dostałyśmy tez po obrączce :)
Wypad do miasta na lunch... na drzewie.
Poranna herbata parzona w koszyczku
Po śniadaniu ruszamy dalej, ale nie wiele dalej bo do Luang Prabang
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz