czwartek, 29 października 2015

Vientiane Boat Racing Vestival - część 3

W końcu nadszedł dzień wyścigów. Kategorii jest kilka - w łodziach sportowych, tradycyjnych, kobiety też mają swój wyścig. Łodzie te są niesłychanie długie i wąskie, mieszczą ok. 40 wioślarzy i mkną jak strzały.

Wyścigi zaczęły się ok 9 rano, my wybrałyśmy się ok. 11. Dzień był oczywiście słoneczny, ale też niespodziewanie upalny. Ostatnio słońce nie było już tak dokuczliwe, trochę straciło swą moc, sądziłam, że damy radę trochę na nim wytrzymać. Zaopatrzone w kapelusze i wodę ruszyłyśmy. Okazało się jednak, że zupełnie inaczej odbierałyśmy je siedząc w ogrodzie po moczeniu się w basenie lub przechodząc z auta do zacienionej knajpki, niż podczas kilkunastominutowego spacerku...

Ponieważ ulice nad rzeką zostały pozamykane dla ruchu samochodowego, musiałyśmy przejść kawałek do nabrzeża i potem w tłumie innych widzów ruszyłyśmy w stronę mety. W tym roku ze względu na niski stan wody przesunięto linię mety ok. kilometra w górę rzeki, nie wiedziałyśmy gdzie dokładnie jest. Na zdjęciu widać łachy piachu na środku rzeki.



Kłopoty zaczęły się niedługo po opuszczeniu samochodu...  Dziewczyny zaczęły litanię.

Gorąco...
Loda...
Słabo mi...
Pić...
Usiąść...
Loodaa.....
Do cienia...
Looodaaa...
Do dooooomuuuu...

I jak ja mam z nimi podziwiać wyścigi?!?!?

Kiedy dotarłyśmy w końcu do mety, okazało się, że jest tam taki tłum, że zupełnie nie ma odrobiny cienia żeby odpocząć a iść dalej się nie da, znajdowało się tam stanowisko organizacyjne i przejście było tylko za okazaniem specjalnej katy...

Tu znaczenie słowa  PARA SOL  wraca do źródeł :)





Po biegu cała osada wskakiwała do rzeki, pewnie dla ochłody, wyglądało to zabawnie ;)


Moje dwie nimfy mdlały prawie od upału, nie pozostało mi nic innego tylko zawrócić do samochodu i podjechać na drugą stronę mety, gdzie było mniej ludzi i znajdowała się restauracja z widokiem na rzekę. To był mój cel! Na szczęście po drodze znalazły się też lody, więc sytuacja została na chwilę opanowana. Jakoś wyczołgałyśmy się z tłumu w najbliższą przecznicę do głównej drogi, złapałam tam tuk-tuka, który podwiózł nas do samochodu. Uffff... Czułam się jak jajko na miękko....

W restauracji na szczęście były jeszcze miejsca, choć dzieliłyśmy stolik z przemiłą Laotańską rodzinką. Zamówiłyśmy obiad i spokojnie mogłyśmy podziwiać łodzie mknące po rzece niedaleko od tarasu na którym siedziałyśmy. Cień... Zimne piwkooo.... W końcu wszystkie szczęśliwe!

Sushi po laotańsku. Czyż motylek z mango nie jest piękny?


Zimne piwko i już jestem cool ;)


Jak widać ścigali się parami, po dwie łodzie na raz.


Wyścig wygrała osada niebieskich, gdy wyszłyśmy z restauracji natknęłyśmy się na ich sporą grupę, z bliska okazało się, że są wśród nich panowie w różnym wieku, czasem wcale nie młodzieńcy ;)

Misia jak zwykle robiła za gwiazdę, pozowała do zdjęć a nawet dała występ muzykalno-taneczny na scenie :)










Vientiane Boat Racing Festival - część 2


Wieczorem pierwszego dnia święta wybrałyśmy się z dziewczynkami (mój mąż Łukasz oczywiście w pracy) nad Mekong, gdzie zgodnie z wielowiekową tradycją Laotańczycy puszczają na rzece małe oświetlone świecami stroiki, trochę podobne do naszych wianków na Wiśle. Cała impreza kojarzyła się nam zresztą z naszymi krakowskimi czerwcowymi wiankami, tak jak pod Wawelem tu w centrum nad rzeką był wielki koncert i głośna, mocno oświetlona impreza z fajerwerkami. My nie weszłyśmy w to epicentrum, mimo wielkiego żalu Oli, sama z Mimi na rękach nie czułam się na siłach przez to przejść. Zwłaszcza, że już wiem jak wyglądają takie imprezy tutaj. Po drodze musiałyśmy się przedrzeć przez niemały tłum zmierzający nad rzekę. Udałyśmy się więc na spokojniejszą część nadrzecznego bulwaru, do naszej ulubionej knajpki na kolację, z daleka mogłyśmy obserwować i słyszeć ten huk, a z bliska na spokojnie pooglądać rytuały.


Te stroiki są podziękowaniem matce rzece za dostarczanie wody oraz prośbą o szczęście i powodzenie w życiu. Złe rzeczy mają odpłynąć a szczęście ma przypłynąć :)
Ponoć nawet w miejscowościach gdzie nie płynie żadna rzeka mieszkańcy robią z liści bananowca małe łódeczki, dekorują je kwiatami i zapalają na nich świece.


Prócz tego puszcza się w powietrze oświetlone lampiony - Naga fireballs. Naga to mityczny smok żyjący w Mekongu, który z okazji święta powinien się wynurzyć i ziać ogniem. Niestety nigdzie obok nas się nie wynurzył, mimo że Misia bardzo go nawoływała i wypatrywała... ;) Po tajskiej stronie też się bawili, puszczali oświetlone łódki, a wręcz łodzie, jedna wyłoniła się nagle z ciemności jak ten smok właśnie, już myśleliśmy, że to Naga, ale nie...



Piękna łódź mieszkalna ze smokiem na dziobie (Naga?) zacumowała niedaleko nas, po drugiej stronie Tajlandia.


Wianki nie chciały płynąć, grupowały się w jednym miejscu...
Ach, poskubałabym z Tatusiem ziarenek słonecznika... Tu ich nie widzę, słoneczniki są ozdobne, choć pachnie nimi, tak jest jesiennie czasami.


Przez to, że rzeka jest niska bo od kilku tygodni nie padało, pora deszczowa chyba definitywnie odeszła i prąd na rzece bardzo jest słaby. Ola w pewnym momencie krzyknęła, że pomiędzy stroikami pływa... ludzka głowa! Faktycznie, jeden człowiek siedział w rzece zanurzony po szyję i przesuwał wianki bardziej na środek nurtu. Że też się nie bał, że go Naga dragon capnie ;)



Była pełnia oczywiście, a księżyc świecił jak wielka gwiazda.


środa, 28 października 2015

Vientiane Boat Racing Festival - część 1

Co roku w październiku na rzece Mekong w Laosie odbywają się wyścigi łodzi. Jest to stara tradycja związana z buddyjskimi wierzeniami i buddyjskim kalendarzem, w którym punktem odniesienia są fazy księżyca a nie słońca, jak w naszym. Mamy tu teraz bodajże 2558 rok :)

Laotańczycy uwielbiają bawić się i świętować i mimo, że święta przypadają na dwa konkretne dni października, w tym roku 27 i 28, kiedy maja wolne od pracy a dzieci od szkoły (święto państwowe), to atrakcje zaczęły się już ponad tydzień temu. Główne ulice nad rzeką w centrum miasta zamieniły się w olbrzymi jarmark czy też targi, stoisko przy stoisku zastawili wszystkie sklepy i restauracje po obu stronach ulic, drogi zostały zamknięte dla ruchu samochodowego i popołudniami zaczynała się impreza. Huk jaki towarzyszy takim wydarzeniom tutaj przechodzi nasze pojęcie, prawie każde stoisko ma swój mikrofon i zachwala swoje towary, muzyka z różnych stoisk zagłusza się wzajemnie, a pomiędzy tym wszystkim płynie rzeka ludzi...
"No takiego odpustu u nas nie widziałem" podsumował to wszystko Łukasz ;) Bo faktycznie momentami przypominało to nasze rodzime odpustowe jarmarki. Tylko skala inna.

Na wejściu w targowe uliczki zaskoczył nas kordon młodzieży ubranej w granatowe koszule, sprawdzali, czy nie przemycamy broni, mała rewizja osobista i można było wejść.




Na stoiskach wszystko, od ubrań po elektronikę, od zegarków po pralki...
No i najważniejsze, jedzenie.







Kilometrami ciągnęły się stoiska z balonikami do "zestrzelenia" lotką. Za trzy trafienia z rzędu można było coś wygrać. Kto wygrał pluszaka dla Misi? Mamusia! :)


Robaczki na wynos, smażone, chrupiące...





Laotańczycy są mistrzami ulicznego jedzenia, na patyku można zjeść prawie wszystko. Tu Mimi zaraz skonsumuje smażonego kalmara w kształcie misiów.







Na niektórych stoiskach odbywały się pokazy tańca, a nawet mini koncerty.





Było też strzelanie z grubszego kalibru...


Chodniki i pobocza zastawione skuterami w ilościach niepoliczalnych.


Ale to był tylko przedsmak tego co czekało nas dalej...

czwartek, 22 października 2015

Nasze wiejskie życie

Wientian podzielony jest na kilka dzielnic a te z kolei podzielone są na... wioski :) Taki więc mieszkamy sobie w ban (to po laotańsku wioska) Donkoy, w dzielnicy Sisattanak.

I rzeczywiście ta stolica państwa miejscami przypomina jedną wielką wioskę. A okolica naszego domu w szczególności. Mieszkamy ok. 15 minut jazdy od centrum miasta a widoki jakie mamy wskazują czasem na coś zupełnie innego. I nie są to rogatki miasta, ciągnie się ono jeszcze kilometrami dalej.
Z jednej strony za murem otaczającym posesję rozpościerają się połacie pól ryżowych.



Czasem pasą się tam krowy, rycząc przeraźliwie wieczorową porą... Po drugiej stronie jest dom, w ogrodzie którego trzymają koguty, które pieją niemiłosiernie czasem nawet w środku nocy doprowadzając mnie tym do szału ;)
Zreszta zobaczyć je można nawet w centrum, np. we włoskiej restauracji przy piecu do pizzy :)



Przy bocznej drodze, przy której stoi nasz apartamentowiec znajdziemy i bambusowe chatki na palach i wielkie rezydencje i przydrożne sklepiki z zakurzonymi maksymalnie towarami wyłożonymi na lady, wylegujące się psy, kozy skubiące trawkę, małpę w klatce, bananowy zagajnik... 







(W sekrecie napiszę, że Ola uczy się jeździć autem po tej drodze i idzie jej całkiem nieźle). Opanowała tez jazdę na Segway'u.



I jak to na wsi bywa dzielimy naszą przestrzeń życiową z wieloma różnymi stworzeniami. Oto parę przykładów :)













Określenie "miejska dżungla" nabiera tu innego znaczenia. Ktoś tu chyba nawet kiedyś wylądował przez pomyłkę i tak pozostało... ;)