Wyścigi zaczęły się ok 9 rano, my wybrałyśmy się ok. 11. Dzień był oczywiście słoneczny, ale też niespodziewanie upalny. Ostatnio słońce nie było już tak dokuczliwe, trochę straciło swą moc, sądziłam, że damy radę trochę na nim wytrzymać. Zaopatrzone w kapelusze i wodę ruszyłyśmy. Okazało się jednak, że zupełnie inaczej odbierałyśmy je siedząc w ogrodzie po moczeniu się w basenie lub przechodząc z auta do zacienionej knajpki, niż podczas kilkunastominutowego spacerku...
Ponieważ ulice nad rzeką zostały pozamykane dla ruchu samochodowego, musiałyśmy przejść kawałek do nabrzeża i potem w tłumie innych widzów ruszyłyśmy w stronę mety. W tym roku ze względu na niski stan wody przesunięto linię mety ok. kilometra w górę rzeki, nie wiedziałyśmy gdzie dokładnie jest. Na zdjęciu widać łachy piachu na środku rzeki.
Kłopoty zaczęły się niedługo po opuszczeniu samochodu... Dziewczyny zaczęły litanię.
Gorąco...
Loda...
Słabo mi...
Pić...
Usiąść...
Loodaa.....
Do cienia...
Looodaaa...
Do dooooomuuuu...
I jak ja mam z nimi podziwiać wyścigi?!?!?
Kiedy dotarłyśmy w końcu do mety, okazało się, że jest tam taki tłum, że zupełnie nie ma odrobiny cienia żeby odpocząć a iść dalej się nie da, znajdowało się tam stanowisko organizacyjne i przejście było tylko za okazaniem specjalnej katy...
Tu znaczenie słowa PARA SOL wraca do źródeł :)
Gorąco...
Loda...
Słabo mi...
Pić...
Usiąść...
Loodaa.....
Do cienia...
Looodaaa...
Do dooooomuuuu...
I jak ja mam z nimi podziwiać wyścigi?!?!?
Kiedy dotarłyśmy w końcu do mety, okazało się, że jest tam taki tłum, że zupełnie nie ma odrobiny cienia żeby odpocząć a iść dalej się nie da, znajdowało się tam stanowisko organizacyjne i przejście było tylko za okazaniem specjalnej katy...
Tu znaczenie słowa PARA SOL wraca do źródeł :)
Po biegu cała osada wskakiwała do rzeki, pewnie dla ochłody, wyglądało to zabawnie ;)
Moje dwie nimfy mdlały prawie od upału, nie pozostało mi nic innego tylko zawrócić do samochodu i podjechać na drugą stronę mety, gdzie było mniej ludzi i znajdowała się restauracja z widokiem na rzekę. To był mój cel! Na szczęście po drodze znalazły się też lody, więc sytuacja została na chwilę opanowana. Jakoś wyczołgałyśmy się z tłumu w najbliższą przecznicę do głównej drogi, złapałam tam tuk-tuka, który podwiózł nas do samochodu. Uffff... Czułam się jak jajko na miękko....
W restauracji na szczęście były jeszcze miejsca, choć dzieliłyśmy stolik z przemiłą Laotańską rodzinką. Zamówiłyśmy obiad i spokojnie mogłyśmy podziwiać łodzie mknące po rzece niedaleko od tarasu na którym siedziałyśmy. Cień... Zimne piwkooo.... W końcu wszystkie szczęśliwe!
Sushi po laotańsku. Czyż motylek z mango nie jest piękny?
Zimne piwko i już jestem cool ;)
Jak widać ścigali się parami, po dwie łodzie na raz.
Wyścig wygrała osada niebieskich, gdy wyszłyśmy z restauracji natknęłyśmy się na ich sporą grupę, z bliska okazało się, że są wśród nich panowie w różnym wieku, czasem wcale nie młodzieńcy ;)
Misia jak zwykle robiła za gwiazdę, pozowała do zdjęć a nawet dała występ muzykalno-taneczny na scenie :)
Miśka jaka tancerka :) Ale bym ją wyściskała i wycałowała!!!!!
OdpowiedzUsuń