My byliśmy ;)
Zostaliśmy zaproszeni na osiemnaste urodziny syna miejscowego biznes partnera firmy Łukasza.
Chłopaka na oczy nie widzieliśmy, ale tutaj tak wyprawia się 18-tki, nie tylko młodzież się bawi, ale dorośli też coś z tego mają :)
Party odbyło się pod domem gospodarzy, gdy przyjechaliśmy zostaliśmy zgodnie z panującym tu zwyczajem poproszeni do pamiątkowego zdjęcia z gospodarzami, synem i prezentem. Bardzo praktycznie, przynajmniej widać co się od kogo dostało ;) Łukasz poprosił pracownika o stosowny zakup i wręczyliśmy jubilatowi kosz wypełniony różnymi smakołykami, wśród których znajdowała się też butelka przedniej whisky... Nie zdążyłyśmy dojść do naszego stołu bo zostałyśmy (dziewczynki i ja) porwane do zdjęć, które wszyscy chcieli sobie z nami zrobić... A zwłaszcza z Misią oczywiście. Przez pewien czas byłyśmy więc atrakcją wieczoru ;)
Dla nas natomiast atrakcją było to, co zobaczyłyśmy w ogrodzie. Po przekroczeniu bramy Ola stanęła jak wryta i zamiast witać się z gospodarzami wyszeptała: "Oni mają samolot..." ;))
Faktycznie widok był imponujący. Sam dom, a właściwie rezydencja robiła wrażenie, pięknie podświetlona wieczorową porą, a w głębi stał sobie samolocik, ruski Jak 40 (taki jak nasze nieszczęsne rządowe samoloty, tylko 50-letni) należący zresztą kiedyś do pierwszego prezydenta Laosu. Gospodarz dostał go od rządu w ramach rozliczeń jakiegoś kontraktu, który dla nich realizował. Oczywiście teraz był tylko oryginalną ozdobą ogrodu, miał przycięte skrzydła a wnętrze zostało przerobione na... imprezownię do karaoke oczywiście ;)
Kokpit pozostał niezmieniony. Ola zasiadła za sterami, ale jakoś nie mogła oderwać się od ziemi ;)
Prócz samolotu w ogrodzie znajdowała się jeszcze marmurowa fontanna i skalny wodospad z jeziorkiem z rybami, a za wodospadem ukryta była... toaleta dla gości ;)
Te wszystkie wodotryski to tak bardzo po laotańsku, oni kochają przepych i nie wstydzą się pieniędzy. Ich braku też się nie wstydzą.
W pewnym momencie gospodyni zaproponowała mi pokazanie wnętrza domu, na co Ola tylko czekała, ciekawa co kryje się w środku tej bombonierki. A w środku luksus oczywiście, hektary powierzchni, kryształowe żyrandole, jakiś las chyba został ścięty żeby wyłożyć podłogi, ściany i częściowo sufity pięknym drewnem. Tutaj większość domów tak się wykańcza, drewno wszędzie - podłogi, klatki schodowe, zabudowy pokoi, wbudowane szafy, półki.
Olbrzymi barek, a właściwie bar, którego nie powstydziłby się niejeden lokal był ozdobą salonu, wielkie kolumny obłożone drewnem. Jednym słowem wnętrze też robiło wrażenie.
Na drugim piętrze znajdował się min. pokój do medytacji i modlitwy, z buddyjskim ołtarzykiem oczywiście, nic więcej w nim nie było a pokój miał z 50m. Przestrzenie olbrzymie. Budowa domu z wykończeniem trwała pięć lat...
Impreza odbywała się od frontu, w Laosie często nie ma trawników i ogrodów na tyłach domu, tylko utwardza się plac przed domem i to jest główny ogród. Zwykle jest tu jakieś zadaszenie, w tym przypadku był to imponujący dach wsparty na kolumnach z marmurową podłogą. Obok znajdowała się zewnętrzna (u nas powiedziałoby się letnia) kuchnia z boku domu, ta wewnętrzna była znacznie mniejsza, taka bardziej na pokaz ;)
Młodzież siedziała z boku, przy osobnych stołach, chłopcy głównie w białych koszulach, dziewczyny w krótkich sukienkach. Bawili się chyba dobrze...
Misię zafascynowały balony z helem obciążone balonikami z wodą, którymi udekorowane były drzwi wejściowe, zabawiała się nimi cały wieczór.
Oczywiście była i muzyka na żywo i przemowy i śpiewy, Łukasz też został poproszony do mikrofonu, ale zamiast śpiewać wolał mówić ;)
Po torcie, a właściwie dwóch, chcieliśmy już iść, bo Mimi była zmęczona, gdy zostałam porwana do tradycyjnych laotańskich tańców kobiet :)
W końcu udało się pożegnać. Uff, wieczór był pełen wrażeń...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz