poniedziałek, 27 lipca 2015

W czasie deszczu dzieci sie nudzą

Parę dni temu pora deszczowa pokazała swe najgorsze oblicze. Padało od rana. Pierwszy raz od przyjazdu nie poszłyśmy popływać ;o. Co robic..? Będąc wcześniej w galerii handlowej zauważyłyśmy z Olą taki wewnętrzny plac zabaw, jakie i u nas funkcjonują. A że zewnętrznych tutaj brak, postanowiłyśmy zrobić Mimi przyjemność.
A tam atrakcji bez liku..


Mnie najbardziej spodobała się piaskownica z jakimiś ziarenkami zamiast piasku. Bardzo są miłe w dotyku i fajnie się przesypują. Można się było poczuć prawie jak na wulkanicznej plaży ;)


Misia z lubością się w nich tarzała, a gdy wieczorem ją rozbierałam ziarenka wysypywały się ze wszystkich zakamarków jej spodni.

Na szczęście taki deszczowy dzień zdarzył się dotychczas tylko raz. Myślałam już z trwogą o takim tygodniu lub nawet kilku... Depresja murowana.. Moja oczywiście, nie dzieci. :)

Bo deszcze monsunowe są fajne. Przychodzą nagle z czarną chmurą, niebo się otwiera i zaczyna się potop. Kiedyś taka ulewa złapała nas w otwartej restauracji przykrytej tylko dachem, bez ścian, bardzo dużo tu takich. Gdy deszcz zaczął się lać był taki huk, ze Mimi z przerażeniem wtuliła się we mnie i czekała na koniec... świata..;)

Albo wczoraj, w niedzielę, rodzinny wypoczynek, popołudnie przy basenie, słonko praży,  my czytamy na leżankach, dziewczyny pływają.  Nadciąga chmura i nim zdążyliśmy zebrać zabawki, gazety i ręczniki,  jak nie lunie..  Łukasz zabrał Mimi pod pachę i do domu a my z Olą, wielbicielki burz i deszczy nawalnych zostałyśmy w basenie i podziwiałyśmy to zjawisko z bliska, obserwując jak krople deszczu odbijają się od powierzchni wody w basenie i tańczą.
Potem chmura odpłynęła dalej, a nasza mala przybasenowa dżungla z piknym wodospadem została odświeżona i umyta.



piątek, 24 lipca 2015

Znowu same

Tym razem przez prawie cały tydzień.. Łukasz część tygodnia spędził w kopalni a potem poleciał... do Polski..  No to co robić, zwiedzamy miasto dalej.

Pojechałyśmy do świątyni Pha That Luang, jest to symbol narodowy widniejący na herbie Laosu. Kiedys ponoc byla cała pokryta złotem. Na jej terenie znajduje sie wielki pomnik leżącego Buddy. 


Niestety zwiedzanie trwało krótko, bo Mimi nabrała bardzo poważnej ochoty na lody i musiałyśmy opuścić świątynię.. Musimy tu wrócić :)

Po lodach podjechałyśmy pod Patuxai, tutejszy Łuk Triumfalny, a właściwie dokładnie tłumacząc Bramę Zwycięstwa, nad Francuzami zresztą, ktorzy zostali stąd pognani w 1953. 


Dziewczyny robiły za gwiazdy, były fotografowane równie często jak sam obiekt.. W pewnym momencie mijałyśmy grupkę młodych uczniów na mnichów, też zaczęli robić zdjęcia Oli. Na co ona z wrodzoną sobie skromnością rzekła, że wkrótce  w Laosie ilość uczniów wstępujących do zakonu się przez nią chyba zmniejszy...;)

Jedną z naszych ulubionych knajpek w sąsiedztwie jest Food Cake and Film.. Nie wiem czemu film, ale  reszta się zgadza. Są bardziej w stylu zachodnim i jedzenie jest międzynarodowe, a torcik czekoladowy... Bajka.. Moni szykuj się :)

Ale największą atrakcją jest tu basenik z wielkimi "złotymi rybkami". Jakieś karpiowate,  jak w Łazienkach, które można pogłaskać, dać się szczypnąć w palca, a nawet pocałować, co usiłowała uczynić Mimi.. ;)



sobota, 18 lipca 2015

Insektowy chrzest bojowy

Wczoraj zamówiliśmy w końcu na obiad prażone robale... Byly to takie jakby małe świerszcze, mamy też takie hasające po naszym mieszkaniu. Muszę powiedzieć, że od wczoraj patrzę na nie inaczej niż tylko jak na owady.. ;)

Taki niby sobie zwykły posiłek, sajgonki, smażona ryba, kalmary w cieście, sticky rice, smażone ważywa,  ryż gotowany, no i jeszcze ostatni półmisek...


a na nim...


Ola zjadła blisko polowę tej porcji... Zapraszam na jej bloga: 
www.zycie-w-innym-swiecie.blogspot.com, tam prezentuje to spożywanie ;) 

Ja oczywiście też skosztowałam, muszę powiedzieć, że są smaczne i chrupiące, w sam raz jako przekąska do Beerlao, nasłynniejszego tutejszego piwka.

Powoli zaczynamy mieć swoje miejsca w mieście, np. na lody i deserki lubimy wpadać do Sweet Moo.


Serwują tu bubble tea, mrożone napoje z herbaty z kulkami tapioki. Mój ulubiony jest z zielonej herbaty z mlekiem. Pycha :) Serwują je w takich śmiesznych słoiczkach z uszkami.



Wientian - spojrzenie drugie

Stolica Laosu nie jest  tylko plątaniną ciasnych i gwarnych uliczek, ma swoje reprezentacyjne oblicze.
Okolice pałacu prezydenckiego na pewno do nich należą.


Od pałacu  wielopasmowa Avenue Lane Xang  prowadzi do budowli przypominającej paryski łuk triumfalny, to pomnik bohaterów Laosu.


Naleciałości francuskie tej byłej kolonii wciąż są widoczne np. w nazwach ulic - rue, avenue czy bardzo smacznych i poularnych bagietkach.


Główne ulice są oznaczone dwujęzycznie, ale spróbujcie to wymówić.. ;)


Okolice pałacu zabudowane są pięknymi rezydencjami w stylu kolonialnym, są to głównie ambasady różnych egzotycznych krajów lub siedziby firm.


Na przeciwko pałacu znajduje się też piękna stara świątynia buddyjskia, a obecnie również muzeum Sisaket. Na sporym ogrodzonym terenie widać wiele różnych budowli i budynków, też mieszkania mnichów, którzy są widoczni w całym mieście w swoich charakterystycznych pomarańczach, a tu widac samych młodych chłopaków.  Na Mimi i Olę reagują śmiechem.. :)



czwartek, 16 lipca 2015

Pora deszczowa

Chyba nadeszła. Od paru dni niebo zachmurzone od rana, ok. południa pada ulewny deszcz, czasem z burzą, po czym po południu wychodzi słońce. Ale chmury są, dzięki temu temperatury niższe i da się żyć. W nocy czasem znów burza i deszcz.

Na szczęście my już jesteśmy zmotoryzowane i możemy robić co chcemy niezależnie od pogody i planów Łukasza, męża mego. Pierwsza wyprawa do centrum wyszła nam bezbłędnie, nie zgubiłyśmy sie ni razu, z czego byłam bardzo dumna zważywszy na mój brak orientacji w terenie. Pojechałyśmy sobie na kolację na pizzę, bo, niespodziewanie szybko ( w końcu dziś upływają dopiero dwa tygodnie od naszego przyjazdu), zaczęłyśmy tęsknić za czymś "innym" do jedzenia... Sama jestem zaskoczona że to już. I nie tęsknimy za polskim jedzeniem, bardziej za "włoszczyzną". Na szczęście jest tu parę włoskich knajpek, a nawet w niektórych miejscowych podają spagetti. Jest w czym wybierać. Choć na pizzę Królowej Jadwigi nie ma co liczyć.;(  Adio Pommodorino..

Za to jestem w owocowym raju..


Zajadamy się owocami, które są tu tak słodkie i soczyste jak być mogą tylko w ciepłych krajach :)
Mango i papaja to moi faworyci, choć nie pogardzę też ananasem, tu jest ananasowe zagłębie.
Sprzedają je też tak od razu ukośnie obrane ze skórki, jak widać na zdjęciu, gotowe do jedzenia.
Co rano serwujemy sobie z Olcią jogurt naturalny z tymi owocami. Cudo...


Dziś wieczorem  znów Olę wzięło na włoskie jedzenie, a że na wszelki wypadek zakupiliśmy uprzednio składniki na nasz ulubiony makaron z sosem pomidorowym, to zaproponowała, że go przygotuje. Tak też się stało, prawie bez naszej pomocy, na dwupalnikowej płycie w tej mikroskopijnej kuchence upichciła spagetti. :) Brakowało tylko parmezanu.
Wyglądało to tak... Kapelusz miał ją zabezpieczać przed pryskaniem sosu...



Mimi stwierdziła, że ona też chce z nami zjeść makaron na kolację, usiadła ze mną do stołu i zawołała: 
"Tato, sibko, sibko, jedzenie czeka!" :)))
Wcześniej paradowała przed lustrem w kapeluszu Oli i moich butach, no bo jak Ola ubrała kapelusz to ona przecież też...



poniedziałek, 13 lipca 2015

Same

Stało się... Dziś mąż mój Łukasz wyjechał na trzy dni do kopalni i zostałyśmy same.
Ale żebyśmy się nie nudziły zbytnio zorganizował nam towarzystwo paru panów.. ;-)

Najpierw przyszła ekipa zakładać dodatkowy internet, bo dotychczasowy nie był wystarczająco szybki. Pół dnia ciągnęli kable, nie wiem skąd, w końcu dociągnęli pod nasze drzwi i już mamy szybkie łącze.
Możemy skypować do woli - dziewczyny, czekam na zaproszenie na wspólną kolację!

Potem przyjechał pan na test drive autka, które mąż mój Łukasz chce wynająć abym poczuła niezależność, a tak naprawdę aby móc zanurzyć się w pracy po czułki a nie wozić nas po mieście
w te i wewte...
Malutka, słodziutka, nowiutka Kia Picanto, na dodatek automat, polubiłam ją od pierwszego skrętu kierownicą ;) Ma być dostarczona jutro, jak wstawią jej nową boczną trójkątną szybkę, którą pan musiał dziś wybić bo zostawił swego synka w wieku Misi na sekundkę w aucie na chodzie,  i mały zablokował się od środka... Nie było innego wyjścia... Ale stwierdził na pocieszenie, że jakby co to szybki nie są drogie, tylko 17 USD. ;)

Ta historia przypomniała mi sytuację, którą my mieliśmy po przyjeździe.. Brrrr... Był już wieczór, Mimi była niegrzeczna i została odprowadzona do swojej sypialni, żeby ochłonęła. Drzwi tu nie mają klamek tylko gałki, które od środka można zablokować wciskając guzik. Nie zwróciliśmy na to uwagi, Misia oczywiście zaczęła manipulować przy gałce i wcisnęła ten guzik... I klapa, ona wrzeszczy w środku, my szukamy kluczy, bo od zewnątrz drzwi można otworzyć kluczem, tylko najpierw trzeba go mieć. Nie znaleźliśmy, Łukasz wyskoczył na poszukiwania kogoś z obsługi ale było już poźno i nikogo nie było. Ja w międzyczasie uspokajam Misię, tłumaczę jej żeby chwyciła w obie rączki gałkę i przekręciła w jedną stronę mocno. Wtedy guzik powinien wyskoczyć i drzwi się otworzą. Łukasz zdesperowany wziął się za wyważanie drzwi, a drzwi solidne, z litego drewna.. Poza tym strach bo przecież ona za nimi stoi i może nimi oberwać jak wylecą... No dramat. Więc ja znowu z ustami przy szparze uspokajam i i tłumaczę co ma zrobić. I co? I Misia otwiera sama drzwi!!! Co za ulga... Byliśmy z niej baaardzo dumni, że tak potrafiła zachować zimną krew (mimo płaczu!) i sobie poradzić :) Następnego dnia klucze do obu sypialni zostały nam dostarczone, żeby sytuacja się nie powtórzyła. (Mam nadzieję, że Babcie czytając to nie dostały zawału serca.. ;))

Tak więc jutro mamy w planie z dziewczynami wybrać się na pierwszy samodzielny wypad na miasto. Będzie się działo!!! Pod warunkiem, że się nie zgubimy ;)

Trochę już się oswoiłyśmy z mieszkaniem tu, choć na przykład Ola nie może się przyzwyczaić do mikroskopijnych mrówek faraonek, które mieszkają z nami i wędrują swoimi wielometrowymi ścieżkami po mieszkaniu, a gdy poczują coś do jedzenia, rzucają się na to coś stadnie. Ponoć bardzo ciężko ich się pozbyć. Już jesteśmy mądrzy i zakupiliśmy mnóstwo plastikowych pojemników na jedzenie typu pieczywo, płatki, cukier itp, bo pierwsze dni były pełne niespodzianek. Bagietki na śniadanie po paru godzinach pełne były mrówek, Łukasz co prawda stwierdził, że tutaj mrówki się jada i przeprowadzili z Olą degustację na surowo... Ja jednak zaczekam na prażone ;0

Prócz mrówek mieszkają z nami małe gekony, które kryją się w zwojach zasłon okiennych i śmiesznie czasem szczekają, a ostatnio znalazła się nawet modliszka... Ciekawe towarzystwo, co nie? Na szczęście tego, czego ja nie lubię najbardziej nie widziałam... jeszcze... w mieszkaniu, bo na zewnątrz a jakże. Kicia wie, o czym myślę i nawet nie chcę pisać.. ;)

Ten na zdjęciu poniżej nie mieszka z nami a na domu, w którym mieści się siedziba firmy Łukasza i jest naprawde spory :)


Łukasz zaopatrzył nas w taki sprzęt do zabijania owadów prądem, który wygląda jak mini rakieta do tenisa i jest piorrrunująco skuteczny. Forehand lub backhand i gotowe.


Ja natomiast nie mogę się przyzwyczaić do wiecznie mruczącej klimatyzacji. Działa na okrągło, temperatura ustawiona to, uwaga, 26 stopni. Wiem, że to wygląda dziwnie, jakbyśmy się dogrzewali, ale na zewnątrz jest tak ciepło, że ta różnica ok 10 stopni daje nam wrażenie przyjemnego chłodu. Czasem jak wracamy mokre z basenu to nawet ją wyłączam na chwilę, bo mam wrażenie, że jest za zimno. Taki mamy klimat.. ;)

piątek, 10 lipca 2015

Wientian - pierwsze spojrzenie

Wientian jest w porównaniu z Bangkokiem spokojnym i bezpiecznym miastem, głównie o niskiej zabudowie choć bardzo się rozbudowuje. W tym roku otworzyli pierwsze centrum handlowe w naszym rozumieniu, a za parę tygodni otwierają w nim pierwsze w kraju kino! Ha!



Tuk tuki i skutrery są najpopularniejszym środkiem transportu po mieście. 



Architektura kolonialna miesza się z tradycyjną laotańską i z nowoczesną. Powstaje z tego niezły melanż, nad którym zwisają grube zwoje kabli..
Panuje tu typowy dla ciepłych krajów bałagan i chaos, życie w dużej mierze toczy się na zewnątrz. Wieczorami główny deptak miasta nad Mekongiem zamienia się w jedną ciągnącą się długo restaurację, ustawiają stoliki i krzesła, dojeżdżają przenośne kuchnie, na lady wystawiane są w lodzie ryby, krewety, muszle, przeróżne mięsa, warzywa i owoce.  Wygląda to bardzo malowniczo. A jak smakuje..



Na ulicach jest niesłychanie gwarno i ciasno, pełno małych straganów z różnymi lokalnymi przekąskami, młodzież na skuterach skupia się w jednym miejscu i wszyscy sms-ują, może ze sobą, zamiast gadać? Wszyscy mają komórki w ręku, widać, że lubują się w takich gadżetach. Turystów jest tu zdecydowanie mniej niż w Tajlandii ale są widoczni, głównie w centrum.



Partia jest tu wciąż przewodnią siłą narodu, a dla nas objawia się to głównie tak:



Wygląda znajomo? ;)