Nasze małe podróżniczki z zapałem rozpoczęły najdłuższą dotychczas podróż swojego życia.
Jakbyśmy mieli za mało bagażu olbrzymi słoń pluszak Oli został zabrany... Dziewczyny dzielnie wlokły go przez cztery lotniska :)
We Frankfurcie przystanek trwał ok. pięć godzin, wykorzystaliśmy go na atrakcje oferowane przez lounge, każdy znalazł coś interesującego dla siebie... ;)
Po odpoczynku nadszedł czas na najdłuższy lot, do Bangkoku. Mimi bardzo zaangażowała się w opiekę nad swoim bagażem podręcznym, ciągnęła swój plecak bez względu na stopień zmęczenia, prawie do samego końca podróży.
W samolocie dziewczyny od razu poczuły się jak u siebie w domu. Ola zapoznawała się z możliwościami sprzętu audio-video,
Mimi zaś poczuła się znużona..
i poszła pać ;)
Za dużo się jednak działo wokół, zaczęli podawać kolację, ze spania więc nic nie wyszło, po kolacji w ruch poszły bajki.
I wszystko pięknie się układało, po bajkach już naprawdę była padnięta, ok. 22 zasnęła i ja też zaczęłam zasypiać, Łukasz z Olą w słuchawkach na uszach już dawno odpłynęli przy oglądaniu filmów, aż tu o 23 pobudka z płaczem... Misia cała rozpalona, czuję, że ma temperaturę. Nie mogę tego wytłumaczyć niczym innym jak reakcją na szczepionkę na meningokoki, którą miała dzień przed wylotem. Pani doktor zapewniała, że nie ma po niej żadnych reakcji, ale skąd więc ta temperatura? Po podaniu leku przeciwgorączkowego w końcu zasypia, ale jest to urywany, niespokojny sen, częściowo leżąc u mnie na brzuchu.. A miało być tak pięknie.. Ok. 3 rano naszego czasu pobudka i serwowanie śniadania. Mimi spokojna, bez temperatury, odetchnęłam z ulgą.
Wylądowaliśmy w Bangkoku i mając ok. 11 godzin przerwy w podróży postanowiliśmy wybrać się do miasta. Wynajęliśmy auto z kierowcą i wyruszyliśmy. Upał i zaduch był niemiłosierny, Ola i ja straciłyśmy oddech gdy wyszliśmy z lotniska wsiadając do samochodu. Ola prawie płakała, że ona tu nie wytrzyma w tej temperaturze.. Na szczęście to była tylko pierwsza reakcja, potem stopniowo było już lepiej. Dziewczyny odzyskały humor w samochodzie.
Kierowca zawiózł nas do starej części miasta, nad rzekę, na targ, gdzie zapachy potraw, przypraw, ryb i owoców znowu zbiły Olę z nóg ;). Biedactwo musi się przyzwyczaić. Lody poprawiły sytuację, trochę się powłóczyliśmy nad rzeką lecz z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego samochodu. Kierowca widząc, że dziewczyny marudzą, zaproponował jako kolejny punkt programu ZOO.. To był świetny pomysł, mimo upału egzotyczne zwierzęta uratowały sytuację ;)
Prosto z ZOO pojechaliśmy już na lotnisko, tam obiad i wieczorny samolot, już ostatni, do Vientiane.
Dobrze, że nie zapomnieliście o Słonicy!!! ;)
OdpowiedzUsuńPiąty członek rodziny na pokładzie! :)